sobota, 8 sierpnia 2020

Luca D'Andrea "Lissy"

    Na „Lissy” straciłam nie tylko czas, ale i pieniądze, padłam bowiem ofiarą marzeń o... pracy marzeń. Pod koniec 2018 roku wydawnictwo WAB ogłosiło, że szuka testera kryminałów i thrillerów. Praca miała polegać na spędzeniu tygodnia w polskich górach, czytaniu jednej książki dziennie i przekazywaniu wydawnictwu swoich wniosków. Pobyt w górach był całkowicie finansowany przez wydawnictwo, które dodatkowo miało wypłacić testerowi honorarium w wysokości 2000 zł netto. Warunkiem kandydatury było nadesłanie CV oraz recenzji „Lissy”. Ponieważ czas na zgłoszenie upływał z końcem października, zaś omawiana powieść swoją premierę miała trzeciego dnia tegoż miesiąca, niemożliwym było jej wypożyczenie z biblioteki i trzeba było zainwestować 40 zł bez grosza w swoje marzenia. Zainwestowałam na spółkę z drugą osobą, która jednak nie dała rady i odpadła w połowie tej całej zabawy. Ja zacisnęłam zęby, doczytałam i na ostatnią chwilę wysłałam swoje zgłoszenie. Właściwie od początku wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie, nie tylko z powodu ujawnienia niechęci do dzieła, ale głównie dlatego, że mojej „recenzji” daleko było do poprawnej formy (zwłaszcza w zakresie interpunkcji – mojej pięty achillesowej). Tekst był pisany w pośpiechu i w nerwach, a wysłałam go chyba wyłącznie po to, by dać upust swojej frustracji. Cztery dychy poszły w piach, niech więc ja się chociaż wyżalę.
    Okładka „Lissy” autorstwa Luci D'Andrea obiecuje nam górnolotnie „wstrząsającą powieść o poczuciu winy, miłości i poświęceniu” oraz porównuje książkę do dzieł Stephena Kinga i Jo Nesbo. Według mnie zdecydowanie na wyrost.
    Pierwsze, co uderza w powieści Luci D'Andrea, to dość irytujący i męczący styl narracji objawiający się wszechobecnymi krótkimi zdaniami, pojedynczymi słowami czy równoważnikami zdań zaczynającymi się od nowego akapitu. Rozumiem, że zabieg ten może być przydatny w budowaniu napięcia i wartkiej akcji, ale w „Lissy” drażni zbędnym nagromadzeniem. Taki żołniersko-biblijny styl w wielu scenach wypada wręcz śmiesznie i niezgrabnie oraz psuje ich dynamikę.
W izbie.
Siedział.”

Herr Wegener zdjął buty. Najpierw jeden, potem drugi.
Następnie skarpetki.”

Uderzenie.
Gwałtowne.”
Generalnie podczas lektury „Lissy” odniosłam wrażenie, że autor bardzo chciał przekonać czytelnika, iż powieść jest niezwykła. W tym celu na przykład wyróżnił mnóstwo słów w tekście poprzez napisanie ich rozstrzelonym pismem. I tu znów odniosłam wrażenie, że są to raczej przypadkowe słowa niż jakieś hasła – klucze, na które rzeczywiście warto zwrócić uwagę.
Kolejnym elementem mającym budować porywający klimat jest wszechobecna w „Lissy” teatralność i tania psychologia (widoczna choćby w spotkaniach Wegenera z Zaufanym Człowiekiem czy adwokatem Konsorcjum), ubieranie przemyśleń bohaterów w niepotrzebny i zawiły patos, albo filozofia rodem z Paulo Coelho. Od czasu do czasu autor wrzuca też jako przerywnik egzaltowane, pompatyczne, kilkuzdaniowe rozdziały. Jest to, jak sądzę, kolejny trik na pobudzenie uwagi czytelnika i wzbudzenie w nim napięcia.
    Co do postaci, są one dość sztampowe. Od początku powieści miałam podobne wrażenia, jak przy oglądaniu telenoweli brazylijskiej o wpływowym, okrutnym, bogatym i przystojnym mafiozo oraz jego świcie i dużo młodszej pięknej żonie.
Herr Wegener, bezwzględny twardziel i wpływowy mafiozo, jest grubo ciosany z przeróżnych klisz i wypada to niestety często śmiesznie lub niezbyt konsekwentnie. Po pierwsze, jest człowiekiem instytucją do tego stopnia, że właściwie nie ma imienia i nawet dla swojej żony jest „Herr Wegenerem” (serio?). Oczywiście jest przystojny, oczywiście sieje strach samym tylko spojrzeniem i „łamie ludzi uniesioną brwią” (parsknęłam), oczywiście jego żona jest piękną, młodą i nowoczesną ozdobą męża, oczywiście miał trudne i twarde dzieciństwo, więc (oczywiście) jest zły i okrutny już od pacholęcia. Tyle że tego dojrzałego i doświadczonego mężczyznę, który sam w życiu doszedł do wszystkiego i od dwunastego roku życia (!) stoi na czele potężnego imperium zła, cechuje jednocześnie: bezkrytyczne zadufanie w sobie, mania wielkości, zuchwałość i prymitywna skłonność do sadyzmu oraz wybuchów gniewu, którymi reaguje na niepowodzenia, a także zaskakująca bezmyślność i brak ostrożności. To cechy pasujące bardziej do rozwydrzonego szczeniaka niż godnego szacunku papy mafiozo. Wegener okazuje się niezbyt sprytnym i przenikliwym człowiekiem, a czytelnik szybko zaczyna zadawać sobie pytanie jakim cudem ten histeryk cieszył się do tej pory takim respektem i trzymał w garści pół przestępczego świata.
Marlene to postać, którą nawet można byłoby polubić, bo jest przyjemnie zwyczajna... dopóki autor nie postanowił z właściwą sobie subtelnością przekonać czytelnika, że jednak jest niezwykła. Bo nie jest jakąś tam „dziewczyną z miasta” tylko „dziewczyną z gór” i w związku z tym wie i widzi więcej niż zwykli ludzie, jak choćby niedostrzegalne dla nich niuanse w rozmowie. I tak na przykład ta tajemna wiedza „ludzi gór” pozwoliła Marlene dostrzec komplement w pełnych niekrytego uznania słowach starego gospodarza: „jesteś silna”, gdy po ciężkim wypadku, mocno poturbowana odzyskała przytomność i stanęła na nogi. Przecież normalna dziewczyna w tej sytuacji poczułaby się urażona i oczekiwałaby komentarza w stylu: „jesteś sexy”, bo „dziewczyny z miasta” zawsze myślą tylko o tym, by dobrze wyglądać (serio, to nie jest ironia, autor tak to przedstawia). Tak samo nie doceniłyby faktu, że ktoś stara się delikatnie z nimi obchodzić po wypadku. Autor też próbuje przekonać nas, że słowa Marlene: „Nie doskwiera wam samotność? Trzeba mieć dużo siły, żeby sobie z nią radzić” to jakaś specjalna „górska gramatyka” ukrywająca komplement za pytaniem, mimo że został on przecież wypowiedziany zupełnie wprost i to w formie zdania twierdzącego. Generalnie to, co w powieści ma być tajnym kodem „ludzi gór” i właściwą tylko dla nich grzecznością wobec człowieka, który uratował nam życie i dał schronienie, wydaje mi się zachowaniem zupełnie oczywistym i jasnym dla przeciętnego człowieka. Co jakiś czas jesteśmy też raczeni mądrościami Marlene w stylu: „widelec jest widelcem” (albo „łyżka jest łyżką”) nawet na biegunie północnym, lub: „widziałeś jedno gospodarstwo, widziałeś wszystkie”.
Postać Zaufanego Człowieka również wydaje się skonstruowana w oparciu o jakąś „Encyklopedię stereotypowych czarnych charakterów z popkultury”. Nasz bohater jest psychopatą, który odkrył w dzieciństwie, że po prostu lubi zabijać. Oprócz tego ma zawsze nienaganny wygląd i maniery, częstuje swoje przyszłe ofiary obiadkami, które im przynosi, a leżąc w łóżku, przed zaśnięciem snuje głębokie rozważania na temat ludzkiej natury („Człowiek jest tym, czego pragnie. Reszta to tylko mięso i złudzenia.”). Ponadto umie odczytać emocje z oczu zmarłego i podróżuje – również przez granice państw - z bagażnikiem pełnym broni. Jednak zawsze wyciera słuchawkę (i tylko słuchawkę) od telefonu po zakończonej rozmowie w hotelu czy budce telefonicznej. Ponadto ewidentnie rzuca się w oczy i zapada w pamięć każdemu, kto go napotka, gdyż nachalnie przypomina pewnego hollywoodzkiego aktora. Mimo to, kiedy na jego twarzy ląduje nieco żrącego niegaszonego wapna martwi się: „Może zostaną mu blizny. Blizny będą problemem w przyszłości. Człowiek z oszpeconą twarzą przyciąga uwagę”. Nasz profesjonalista wie także, że jeśli ktoś do zabójstwa użył (choćby z największą wprawą i precyzją) noża, a nie pistoletu, to nie może być płatnym zabójcą Konsorcjum (bo... tak). Wygląda to wszystko tak, jakby autor nie zrobił w temacie pracy płatnego zabójcy żadnego researchu i postanowił wykreować postać jak z wyobrażeń „małego Jasia”.
Wbrew pozorom, chyba najwięcej prawdopodobieństwa psychologicznego i właściwych ludzkiej naturze niejednoznaczności wykazywała najbardziej szalona i naciągana postać z tego towarzystwa, czyli Simon Keller. Tu w miarę udało się autorowi stworzyć kogoś, kogo nie można było jednoznacznie nienawidzić ani bezgranicznie darzyć sympatią. Kogoś, kto na zmianę wzbudzał współczucie i lęk, komu się kibicowało i życzyło jak najgorzej.
    Dość mętne i niejasne wydały mi się w tej powieści reguły rządzące światem przestępczym. Nie udało się autorowi wiarygodnie i jasno dla czytelnika - amatora wyjaśnić, dlaczego szafiry były aż tak ważne w tej całej sprawie i dlaczego ich kradzież sparaliżowała funkcjonowanie całego Konsorcjum. Wszak ich zakup był sfinansowany z majątku Wegenera i miał być tylko jakimś sprawdzianem dla niego. Czy po „oblaniu” tego sprawdzianu Konsorcjum nie mogło funkcjonować bez Wegenera i jego szafirów jak do tej pory? Dlaczego działanie Konsorcjum mogła przywrócić jedynie śmierć Wegenera albo odzyskanie kamieni? Dlaczego Marlene uciekając na nową drogę życia ukradła z sejfu tak ważne dla jej męża szafiry zamiast gotówki? Przecież szafiry i tak zamierzała sukcesywnie spieniężać, a te które by jej zostały miała odesłać Wegenerowi, gdy będzie już bezpieczna, aby przestał ją ścigać. Dlaczego Zaufany Człowiek koniecznie musiał zabić Marlene, nawet gdy Wegener już nie żył? Jak Simon - uzbrojony tylko w nóż, stary i ranny człowiek - dostał się na ogrodzoną oraz pilnie strzeżoną przez uzbrojoną, profesjonalną ochronę posesję Wegenera i bez trudu wszystkich unieszkodliwił?
Książka nie jest pozbawiona też pewnych zabawnych (niezamierzenie chyba) niezręczności jak:
- dziwne i niezbyt udane zestawienia zdań:
(Marlene) przyciągała wiele zafascynowanych spojrzeń. Wzbudzały w nim mieszane uczucia. Z jednej strony sprawiały mu przyjemność. Nienawiść dawała siłę. Marlene była jak klejnot, żywy dowód jego wielkości.”
Tu, oprócz niezrozumiałego wtrętu o nienawiści, mamy kolejny przykład irytującej telegraficznej narracji.

- niewłaściwe określenie do sytuacji:
- To ja zadaję pytania.
- Proszę mi wybaczyć.
Ten nosowy głos. To wystudiowane słownictwo.”
„Proszę mi wybaczyć” jako przykład wystudiowanego słownictwa? Może chodziło o wystudiowany ton rozmówcy?

- brak logiki wiążącej kolejne zdania:
Gdy Marlene w piwnicy na podłodze znajduje okulary i zastanawia się skąd się tam wzięły, narrator informuje nas, że „długo nie czekała na odpowiedź”, bo zauważyła wiszące na ścianach czaszki świń. I tyle. Stąd właśnie wzięły się okulary na podłodze.
    Z zalet powieści można wskazać, że czyta się ją szybko, ponieważ lektura nie powoduje zbyt długich chwil zadumy. Fabuła również ma kilka ciekawych zwrotów akcji, szkoda jednak, że zostały one w dużej mierze zdradzone czy zasugerowane w streszczeniu na okładce. No i tytułowa Lissy jest pewnym zaskoczeniem.
Podsumowując, podczas lektury cały czas towarzyszyło mi poczucie, że autor się przede wszystkim bardzo silił. No i się wysilił, jak by to powiedziała moja babcia, „jak chory w kubeł”.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Martha Grimes „Zajazd Jerozolima”

„Zajazd Jerozolima” to moje trzecie spotkanie z Marthą Grimes. Pierwsze co wpadło mi niegdyś w ręce to „Pod Zawianym Kaczorem”, a potem „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, czyli odpowiednio: czwarta i trzecia część sagi o (nad)inspektorze Jurym. Seria ta liczy sobie 22 tomy (zdaje się, że większość jeszcze nie została przetłumaczona na polski), a „Zajazd Jerozolima” jest piąty w kolejności.
Choć Matha Grimes jest Amerykanką, atmosfera w jej powieściach panuje iście angielska: mgły, deszcze, stare rezydencje na lawendowych wzgórzach, polowania, five o'clocki, puby i mnóstwo arystokratycznych tytułów. W „Zajeździe Jerozolima” mamy akurat małe miasteczko i rezydencję (przerobioną ze starego opactwa) odciętą od świata przez opady śniegu, w której popełniono morderstwo. Pub też jest, obowiązkowo. Mamy także siedmiu podejrzanych (nie licząc trójki głównych bohaterów), z czego większość posiada tytuły szlacheckie. Wypisz wymaluj Agatha Christie, tylko zamiast Herkulesa Poirota na miejsce zbrodni przybywa Richard Jury, dla którego trup w rezydencji bynajmniej nie jest pierwszym z jakim ma do czynienia w tej powieści.
Plastyczne, żywe i nastrojowe opisy miejsc i ludzi niewątpliwie są zaletą "Zajazdu Jerozolima" i budują odpowiedni klimat. Szczególnie przyjemnie czyta się u Marthy Grimes charakterystyki postaci - autorka umiejętnie tworzy nietuzinkowych bohaterów dzięki misternym, acz nie za ciężkim opisom. Największy rozmach w tej kwestii widać w „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” (przynajmniej według mojego dotychczasowego rozeznania). Lekko zbzikowane siostry z kółka ornitologicznego, rodzina miejscowych snobów, bystra dziewczynka koniara, czy wreszcie patologiczna rodzinka z Londynu - obcowanie z nimi bywało bardziej zajmujące niż śledzenie fabuły. Ale i w Zajeździe nie brak różnorodnych, intrygujących postaci. Poza tymi "jednorazowymi" bohaterami, Juremu towarzyszy nieoceniony Melrose Plant ze swoją nieznośną ciotką i sierżant Alfred Wiggins. Trochę melancholijny, przystojny Jury może się podobać, lubię też Planta z jego arystokratycznymi manierami i ciętymi ripostami na każdą okazję, przywiązałam się nawet do upierdliwej cioteczki Agathy, ale Wigginsa to wręcz ubóstwiam. Zdaje się, że tego pedantycznego hipochondryka nikt, prócz Jurego, nie docenia w pracy, a niesłusznie, bo wykonuje ją rzetelnie i profesjonalnie. Jest to jedna z najzabawniejszych i najsympatyczniejszych postaci i szkoda, że w „Zajeździe Jerozolima” występuje raczej rzadko.
Jeśli chodzi o jakieś wady, to odnoszę wrażenie, że pod względem wątków „miłosnych” (określenie trochę na wyrost) seria o inspektorze Jurym to istna „Moda na sukces”. Otóż, Jury i Plant bez przerwy w kimś się podkochują: nieszczęśliwie, z ukrywaną wzajemnością, na zmianę, naraz, lub na zakładkę. A to wszystko w obrębie bodajże czterech kobiet, z którymi nijak nie mogą się w sferze uczuciowej zrealizować i dojść do ładu. Ich nieporadność, bezsensowne ukrywanie uczuć, wahania i inne takie dyrdymały są nieco irytujące, zwłaszcza, że przecież są to mężczyźni w sile wieku i atrakcyjni (zarówno fizycznie jak i intelektualnie). Co ciekawe, taki sierżant Wiggins ze swoimi dziwactwami i słabościami oraz pewną ciapowatością, potrafi być bardziej zdecydowany i wziąć sprawy w swoje ręce w kwestii życia uczuciowego. Ale da się to jakoś zdzierżyć, tym bardziej, że wątki miłosne nie zajmują zbyt wiele miejsca w powieściach Grimes. Z chęcią więc sięgnę po pozostałe jej, niewątpliwie smakowite i klimatyczne, książki.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Stefan Wiechecki (Wiech) „Piąte przez dziesiąte” i „Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”

O istnieniu Wiecha dowiedziałam się kiedyś niechcący, gdy przeczekując nadmiar czasu do spotkania, weszłam do empiku. Od niechcenia przeglądałam co tam mają na półkach i w oczy rzucił mi się zbiór felietonów Stefana Wiecheckiego. Zdążyłam tylko przeczytać notę o autorze i musiałam uciekać, ale zapisałam sobie nazwisko w pamięci i przy najbliższej okazji postanowiłam poszukać Wiecha w bibliotece. No i znalazłam „Piąte przez dziesiąte”, czyli wspomnienia autora. Co prawda, nastawiona byłam na zapoznanie się z felietonami, ale z braku laku wzięłam co było i nie żałuję.

Stefan Wiechecki (1896-1979) urodził się i zmarł w Warszawie. Był satyrykiem, dziennikarzem, w młodości też aktorem, właścicielem teatru i sprzedawcą w sklepie ze słodyczami, jednak najbardziej zasłynął swoimi felietonami. To, co czyni jego twórczość tak oryginalną, to posługiwanie się w niej gwarą warszawską. Powstało nawet na tę gwarę określenie „wiech”, pochodzące właśnie od pseudonimu Wiecheckiego, który swą, wydawałoby się zupełnie niewinną i lekką, twórczością budził kontrowersje. Przez jednych był uwielbiany, nazywany „Homerem warszawskiej ulicy”, a inni mieli mu za złe, że utrwala w literaturze niepoprawną polszczyznę, zaśmieca gwarą mowę młodzieży. Zarzucano mu też, że promuje cwaniactwo i lenistwo, ponieważ jego bohaterowie (z Walerym Wątróbką i Teofilem Piecykiem na czele) to lumpenproletariat, który najwyraźniej nie pracuje, ale komentuje i krytykuje rzeczywistość zamiast zakasać rękawy i dołączyć do ludzi pracy i czynu społecznego.
Wiechecki tworzył i był równie popularny przed wojną, jak i po wojnie, kiedy język warszawskiej ulicy został zepchnięty na peryferia miasta i powoli zaczął zanikać. Nawet wówczas nie zrezygnował ze swoich bohaterów ani języka i starał się jak najwierniej odtworzyć warszawską gwarę, choć sam przyznawał, że zdarzało mu się ją nieco złagodzić (bądź co bądź teksty ukazywały się w gazetach i czytywała je młodzież).

„Piąte przez dziesiąte” to książka niezbyt obszerna, taka na jeden wieczór. Może się to wydawać dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że są to wspomnienia spisane przez 74-letniego już człowieka i obejmujące jego życie od narodzin. Tak, wiem, że wspomnienia to nie to samo co autobiografia, ale czuję lekki niedosyt. Wiechecki skupia się w książce na zawodowej stronie swojego życia, nie zwierzając się z osobistych szczegółów. Nie wspomina o domu rodzinnym, o własnej rodzinie, o udziale w I wojnie światowej (choć walczył i był odznaczony). Możemy się za to dowiedzieć, że pierwszy utwór (nowelę o ciężkiej doli literata) opublikował już w wieku 12 lat, że miał osobistą styczność lub współpracował z wieloma znakomitościami ze świata sztuki (pojawiają się takie nazwiska jak: Tuwim, Reymont, Kiepura, Samozwaniec, Fogg i wiele innych). Wspomina też Wiechecki swoje liczne występy publiczne polegające na czytaniu felietonów do kotleta (wynika z tego, że było to równie normalne i częste zjawisko jak przygrywanie w restauracjach do posiłków). Jest też Wiech apolityczny w swych wspomnieniach: nie krytykuje ani nie chwali żadnego ustroju, nie wspomina o cenzurze na jego utwory, choć zdarza mu się wytknąć kilka nonsensów.
Wiechecki pisze wspomnienia dość lekko, koncentrując się na weselszych epizodach swojego życia, przytacza zabawne anegdoty i unika cięższych refleksji czy przykrych wspomnień. Autor usprawiedliwia się w tej kwestii twierdząc, że nie ma wystarczających kompetencji aby pisać o koszmarze wojny, tak jakby nie czuł się do tego upoważniony jako autor wesołych felietonów. A może po prostu nie chce o bolesnych rzeczach pisać? Nawet jeżeli Wiechecki przywołuje jakieś tragiczne wspomnienia, robi to szybko, bez rozwodzenia się i szerszego komentowania. Chociaż z drugiej strony, właśnie takie oszczędne opisywanie rzeczy strasznych i wplecenie ich między wątki lekkie i zabawne potęguje obraz życia jako swoistej plątaniny bólu i radości, grozy i komizmu.
Najlepiej wspomnienia Wiecha czytało mi się od momentu II wojny światowej, kiedy właśnie najwyraźniej było w nich widać niepojęte paradoksy życia w okupowanej Warszawie. Obraz wojennej i powstańczej stolicy jest absurdalny: obok wszechobecnej śmierci i zagrożenia mamy zabawne sytuacje, obok chaosu i zamętu - normalne codzienne życie i rozrywki. Ot, choćby takie obrazki. Wśród rozlegających się zewsząd strzałów i wybuchów, grupa mężczyzn zmierza do miejsca, w którym mają postawić barykadę. Wędrują gęsiego, na przestrzał przez mieszkania na parterze, mijając przy tym mieszkańców tych lokali, którzy jak gdyby nigdy nic smażą sobie placki. Albo: na podwórzu walka wre, a w kamienicy przy stole siedzi grupa ludzi i ze spokojem dyskutuje o operach Moniuszki. Są to niewidomi muzycy, którzy (nigdzie się specjalnie nie ukrywając) przetrwali wojnę w okupowanej Warszawie, choć teoretycznie mieli na to mniejsze szanse niż zupełnie sprawny i bardzo ostrożny adwokat, rozstrzelany przez głupi przypadek i bez sensu.
Podsumowując, „Piąte przez dziesiąte” czyta się szybko i przyjemnie. Parę razy zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, zwłaszcza kiedy autor cytował sądowe pyskówki. Książka zachęciła mnie do zapoznania się z biografią Wiecha (autorstwa Tadeusza Wittlina) oraz innymi jego dziełami. Zwłaszcza, że mają tak intrygujące tytuły jak: „Skarby w spodniach”, „Wytworny rzeźnik”, „Pantofelki z flądry” itp.

Okazało się, że w najbliższych filiach biblioteki z Wiechem jest krucho i już miałam się poddać, kiedy trafiłam na „Helenę w stroju niedbałem...” online: http://skorpionik.ovh.org/wiech/Helena_w_stroju/wiech.html. Niestety, ze względu na dobór czcionki i tła, trochę ciężko się to czyta. „Helena w stroju niedbałem...” to poczet królów polskich przedstawiony przez niejakiego Teofila Piecyka - warszawiaka z krwi i kości. Pan Piecyk kreśli nam historię naszego kraju i przedstawia jego władców posługując się warszawską gwarą. Ale przegląd miłościwie nam panujących nie tylko z tego względu jest oryginalny. Piecyk bowiem wzbogaca fakty historyczne, przeinacza je, lub wręcz tworzy na nowo a wszystko to czyni z właściwym warszawskiemu cwaniakowi fasonem. Wyjaśnia zjawiska, wydarzenia i motywacje bohaterów na swój sposób, tyleż daleki od prawdy co zabawny. Tak na przykład opisuje I zjazd gnieźnieński:
„W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esesmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” - Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemność od żony.”
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Albo tak mówi o staraniach Jagiełły o rękę królowej Jadwigi:
„Otóż, uważasz mnie pan, ten Jagiełło nie od razu za króla polskiego się został, tylko się jako kawaler, jak to mówią, wżenił w interes. Królową była u nas w tem czasie jedna panienka na wydaniu, niejaka Jadwiga. Ponieważ że posag miała niewąski, a także samo osobiście dała się lubić i bardzo jaj było twarzowo w koronie, starających się miała do nagłej krwi i trochę.
Oprócz Jagiełły między innemy uderzał do niej jeden szkopiak z Wiednia rodem, niejaki Wiluś, bo oni, cholery, przeważnie Wilusie.
I tu z przykrością musiem zauważyć, że na razie Jagiełło był u Jadwigi fatalnie przegrany. Wiluś ładnie się nosił, łeb miał stale i wciąż zaondolowany, walczyka wiedeńskiego ładnie odstawiał. „Usta milczą” i „Nad mądrem Dunajem” cienkim głosem Jadwidze śpiewał i różne prezenta jej odpalał, po większej części bukiet z samych róż i kolońskie wode z potrójnem zapachem. Dla przyszłej teściowej znowuż butelkie gorzkiej wody „Franciszka Józefa” zawsze miał przy sobie.
A Jagiełło, mężczyzna poważny, w średniem wieku, jak już przytargał coś z sobą, to albo dwa kila litewskiej kiełbasy, albo literek żubrówki z trawką w środku.
My oba wiedzielibyśmy, co z tem zrobić, ale Jadwiga wolała kolońskie wode. Rzecz gustu i nie będziem jej za to pod krytykie brali.”
I tak dalej w ten deseń. Komizmu gwarze warszawskiej dodaje niewątpliwie jej kwiecistość i pewna nieporadna elegancja. Czytając ten tekst uświadomiłam sobie jak pięknie i pomysłowo można kląć i jak wiele tracimy ograniczając się do tych pospolitych przerywników. Poza tym, bez względu na bujną fantazję pana Piecyka, można sobie nieco utrwalić pewne wiadomości i skojarzenia dzięki jego opowieści. Mnie to w zupełności wystarczyło, by się przy „Helenie w stroju niedbałem” dobrze bawić.

piątek, 10 sierpnia 2012

Joanna Chmielewska „Dzikie białko”

Do lektury „Dzikiego białka” trochę sprowokowała mnie lubiana przez mnie blogerka, stwierdzeniem, że książkę tę odrzuciła ze wstrętem. Wyznała też, że nie fascynuje jej, powszechnie uwielbiany, „Lesio”, za to jako ulubione książki Joanny Chmielewskiej wymieniła sporo takich, które mnie akurat nie wciągnęły. Drogą dedukcji, doszłam więc do wniosku, że „Dzikim białkiem” będę zachwycona. Jak na życzenie, przy najbliższej wizycie w bibliotece, natknęłam się na „Dzikie białko” leżące jak wół przy samym wejściu i świecące mi po oczach. Znaczy, przeznaczenie.

Na początku, przyznaję, nie było chemii. Jakieś takie wysilone wydawały mi się te „wielkopłytowe” zmartwienia zespołu szalonych architektów... Ale zaraz potem pani Chmielewska rozkręciła się w akcji z ogrodzeniem i od tej pory poszło gładko, a ja dostałam to, co w jej książkach lubię najbardziej. Te nieco odrealnione postacie i zdarzenia, tę brawurę i ułańską fantazję, to misterne knucie nieprawdopodobnych spisków, które w praktyce wymykają się spod kontroli... Z chęcią uciekam do chmielewskiego świata po naiwne przekonanie, że wystarczy niewielka grupka przyjaciół (ot, jakieś pięć osób), trochę pomysłowości i już można, bez wielkich nakładów finansowych, a także zupełnie bezkarnie, zdobywać/ naprawiać świat (według uznania). Każdy szary obywatel może napadać nocą na pociągi, przestawić ogrodzenie na posesji sąsiada, zorganizować lądowanie UFO, unieszkodliwiać urzędników państwowych tudzież dokonać napadu rabunkowego w celu wymierzenia sprawiedliwości. Można też (jak w przypadku „Całego zdania...”) samodzielnie przedłubać się na wolność z lochów zamczyska, za pomocą li i jedynie szydełka, przez kilkumetrowej grubości mur...
Wracając do „Dzikiego białka”, trochę zastanawiało mnie, kiedy główni bohaterowie robią zakupy, gotują obiady, jedzą, śpią i zajmują się życiem rodzinny skoro non stop spiskują, jeżdżą, załatwiają i urządzają nocne akcje. No i jak usprawiedliwiają przed domownikami ciągłą nieobecność? I skąd biorą na to energię? E tam, nieważne. Było fajnie i z upływem kartek, żałowałam, że koniec coraz bliżej. Do ostatniej chwili liczyłam też na jakiś spektakularny zamach na decydenta półgłówka blokującego słuszne ustawy.
I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden fragment, przy którym szlag mnie z lekka trafił. Otóż po całej tej krytyce wokół bezmyślnego dewastowania, zatruwania, marnotrawienia i nadmiernego eksploatowania środowiska naturalnego, światli obrońcy upraw ekologicznych i przyrody (szczególnie chronionej) nagle zakopują w lesie śmieci. Co gorsza, widzą w tym czyn chwalebny:
„Jednostka płci żeńskiej poleciła posprzątać ślady po posiłku.
- Zakopać! - zakomenderowała.- Żadnego paskudzenia! Szczególnie te cholerne puszki po pasztecie, dzika upolować możemy, ale nie będziemy zaśmiecać środowiska! Niech który wykopie dołek.
Saperki znajdowały się w samochodach, pozostawionych dość daleko, na drodze. Nikomu nie chciało się lecieć po nie taki kawał, Janusz wykopał zatem nieduży dołek śrubokrętem, wybrawszy w tym celu możliwie miękkie miejsce. Upchnął weń puszki, niedbale zgarnął na wierzch trochę ziemi i przysypał to trawą, patykami i liśćmi.”
A to wszystko u stóp Puszczy Kampinoskiej i po dyskusji jak możliwie najbardziej humanitarnie i bezboleśnie zabić zwierzynę. Normalnie ręce opadają. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby te niedbale zakopane puszki mogły posłużyć do uatrakcyjnienia sceny polowania, ale jednak zeźliło mnie, że autorka pozwoliła sobie na taką niekonsekwencję. Zwłaszcza, że ujawniła się tu druga niedorzeczność. Bohaterowie, którzy zawracają sobie głowę i utrudniają życie przewożąc w samochodzie: łeb łosia, stertę gnijących ryb i różnoraki sprzęt tyleż ciężki co niewymiarowy, raptem mają problem by zabrać ze sobą kilka małych i lekkich śmieci, więc zakopują je w lesie. I nawet tego nie zrobili porządnie. Już pomijam, że widok śmieci poutykanych w lesie wyjątkowo doprowadza mnie do szału, więc czytając ten nieszczęsny fragment, straciłam całą sympatię dla bohaterów. O tyle dobrze, że dopiero pod koniec.

środa, 1 sierpnia 2012

Kolonie, czyli zmora dzieciństwa...

Trochę wstyd przyznać, ale nie znosiłam kolonii. Była to jedyna rzecz, która co roku mnie i bratu zatruwała myśli i radość ze zbliżających się wakacji. Ale mama uparcie i bezlitośnie wysyłała nas na „przymusowe kolonie karne” i jedyne co mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia to wybór turnusu: pierwszy, drugi czy trzeci. Wybieraliśmy pierwszy, żeby jak najszybciej odbębnić i mieć z głowy ten przykry obowiązek. Tak więc dla mnie prawdziwe wakacje zaczynały się dopiero pod koniec lipca.
W koloniach najgorsze było nie tyle to, że jestem bez mamusi i daleko od domu, ale raczej ten przymus spędzania czasu w narzuconym miejscu, w narzucony sposób, w narzuconym towarzystwie, uzależnienie od obcych ludzi 24 godziny na dobę i niemożność przerwania tego w dowolnym momencie ani wprowadzenia zmian. Gorzej niż w szkole. Najbardziej dołujący był tzw. „czas wolny”, którego było zawsze zdecydowanie więcej niż pozostałego i polegał na siedzeniu w ośrodku bez żadnych zorganizowanych zajęć czy wycieczek i bez możliwości samodzielnego wyjścia. Czas wlókł się wtedy niemiłosiernie, a mnie szlag trafiał na myśl, ile fajnych rzeczy mogłabym teraz robić, gdybym była wolna. Dla poprawy samopoczucia, w takich chwilach snułam sobie różne scenariusze ucieczki i możliwości powrotu do domu na własną rękę. Planowałam kiedy i gdzie najlepiej się spakować (żeby nikt nie zauważył), którędy i kiedy wyjść (przez kuchnię, głównym wyjściem, od podwórka czy przez okno; w nocy czy podczas obiadu). Rozpatrywałam ile kilometrów jest do najbliższego miasteczka i jak długo bym tam wędrowała z plecakiem bez narażania się na obławę (może iść skrajem lasu?). Na takich rozmyślaniach czas jakoś leciał do kolacji.
No i jeszcze jedno zatruwało mi kolonie - brat. Brat, jako taki, nie sprawiał żadnych problemów, tyle że ja cierpiałam na syndrom najstarszego z rodzeństwa (a także z kuzynostwa oraz dzieci krewnych i znajomych królika). Mniej więcej od siódmego roku życia byłam obciążana odpowiedzialnością za odesłane do dziecięcego pokoju trzódki mocno nieletnich osobników, podczas gdy rodzice i ich goście miło spędzali czas na salonach. Oczywiście dzieciarnia wiedziała, że mam ich pilnować i nigdy nie zdarzyło się by choć jeden dzieciak nie pobiegł do swoich rodziców ze skargą na mnie (o jakąś zawinioną niechcący pierdołę) albo z głośnym rykiem, bo np. mimo moich usilnych starań, wyrżnął główką o biurko podczas zabawy w berka. Smarkacz szedł z płaczem do swej mamusi, moja mamusia czuła się przed tamtą mamusią głupio, wołała mnie na dywanik, dostawałam reprymendę przy wszystkich zgromadzonych, bachor miał satysfakcję (co wizualizował wywalonym dyskretnie w moją stronę ozorem). Ta odpowiedzialność, której nigdy nie potrafiłam należycie sprostać, sprawiała, że nie znosiłam wizyt młodszych dzieci. No i na koloniach z bratem miałam te samą nerwicę. Jako, że był on zawsze w innej grupie i nie miałam go na oku, całe dnie rozmyślałam, czy sobie przypadkiem czegoś właśnie nie złamał, nie przytrzasnął, nie rozciął, nie pobił się z kimś, nie poryczał itd. A w ogóle to utrudniał mi moje wyimaginowane ucieczki, bo trzeba było uwzględniać go w organizacji, co znacznie ją komplikowało.
Do tego dochodziła kompletnie nieodpowiedzialna i niekompetentna (w oczach znerwicowanej 10-latki) kadra, której najwyraźniej towarzystwo dzieci przeszkadzało w beztroskich wakacjach. Zajmowali się oni zwykle romansowaniem lub flirtowaniem i starali się, by dzieciarnia im w tym nie przeszkadzała. Był Pan Ratownik, który nie raczył przeprowadzić ani jednej lekcji pływania (chociaż były w programie i opłacone dodatkowo). Chodził za to przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu w samych tylko majteczkach do pływania i ślinił się na widok 11-letnich dziewczynek. Był kierowca, który prowadził na kacu. Byli opiekunowie, którzy nie zauważyli, że jakiś obcy pan wywozi dzieci bryczką do lasu, że ktoś złamał rękę, że podopieczni chodzą po spadzistym dachu 3-piętrowego budynku, a niektórzy nawet okradają sklepy, ćpają i uprawiają przypadkowy seks. Na koloniach w Budapeszcie wychowawcy ograniczyli swój nadzór do zabrania nam paszportów, po czym nie mieli nic przeciwko by nieletni podopieczni samopas wychodzili na podbój węgierskiej stolicy, bez żadnej kontroli, znajomości języka i ograniczeń czasowych (a telefonów komórkowych – przypomnę - nie było). Wiecznie miałam poczucie, że jak budynek zacznie się palić, zgubimy się na wycieczce albo ktoś dostanie zapaści, ci dorośli ludzie wpadną w panikę i nie będą wiedzieli co robić. Albo w ogóle nie zareagują, bo nic nie zauważą. Za grosz im nie ufałam, toteż za każdym razem tuż po przyjeździe, studiowałam geografię okolicy, ustalałam odległości od najbliższych węzłów komunikacyjnych, a także robiłam rozeznanie w lokalizacji wyjść ewakuacyjnych, apteczek, gaśnic i telefonów w budynku. Oraz czy brat nie zrobił sobie krzywdy na dzień dobry. Na każdej wycieczce dyskretnie liczyłam czy ilość dzieci się zgadza przed, po i w trakcie. I gdzie jest brat. Nad jeziorem pilnowałam od niechcenia czy któraś główka za długo nie znika pod wodą. A także, co robi brat. Czy nikt nie lata pijany z siekierą, nie płacze w kącie, nie żre wilczej jagody. Odmawiałam sobie lodów i napojów, żeby zaoszczędzić kieszonkowe, w razie gdyby wszystkich położyła trupem jakaś zaraza i musiałabym wracać do domu sama. Co ja się na takich koloniach umordowałam to moje!
Raz jeden pozwoliłam sobie stracić czujność. Może dlatego, że ten jeden raz pojechałam bez brata. Było to na koloniach w Budapeszcie, kiedy zorganizowano nam wycieczkę do czegoś w rodzaju parku wodnego. Był to otwarty, dosyć rozległy teren, na którym znajdowało się kilka różnej wielkości i głębokości basenów, jakieś zjeżdżalnie, fontanny oraz miejsca do leżakowania. Większość bawiła się w mniejszych basenach, a ja z koleżanką poszłam na największy i najgłębszy, umiejscowiony na skraju parku wodnego. Bawiłyśmy się w najlepsze, gdy nagle zerwała się burza: zaczęło lać, grzmieć i błyskać. Wszyscy, oprócz nas, wybiegli z wody.
- Co oni tak zwiewają? 
- Nie wiem, może nie lubią pływać w deszczu? Ale zobacz jak fajnie, cały basen nasz... 
- Nooo, super. Popatrz jak fajnie woda wygląda od tych kropel... 
- Ekstra... Ty, a może oni się przestraszyli piorunów? 
- Niby czemu? Myślisz, że woda przewodzi prąd? 
- Eee, chyba niee... Niemożliwe... Przecież gdyby tak było, to co chwilę w jakimś jeziorze, albo nawet morzu, zdychałyby wszystkie ryby. Błyskawice na pewno często trafiają w wodę... Tak na chłopski rozum. 
- No fakt, to by było bez sensu... To co, nie wychodzimy? 
- Nie no, po co? 
Pływałyśmy sobie beztrosko, deszcz lał, burza szalała, a my zastanawiałyśmy się jakichże ciekawych wrażeń wizualnych mogłoby nam dostarczyć zjawisko trafienia pioruna w basen. Na usprawiedliwienie dodam, że miałyśmy po 12 lat i pewnym prawdom było nie po drodze z naszą logiką i stanem wiedzy. Po jakichś 5 minutach nadbiegła spanikowana starsza siostra koleżanki i zaczęła wrzeszczeć, żebyśmy wyłaziły. Teraz się dopiero zaniepokoiłyśmy i widząc wyraz jej twarzy, wystrzeliłyśmy na brzeg jak gonione przez stado rekinów. Okazało się, że cała kolonia zwiała pospiesznie do autokaru i tylko siostra koleżanki zauważyła, że nas nie ma, pozbierała nasze rzeczy i wszczęła poszukiwania. Biedaczka, pewnie cierpiała na znany mi syndrom, za to ja, ten jeden raz poczułam się naprawdę bezpieczna...
Bywało na koloniach oczywiście sporo fajnych momentów i wiele irytujących wtedy rzeczy dziś wydaje się błahym problemem. Do takich należała np. ciepła woda pojawiająca się raz na 3 dni i w ograniczonej ilości, czy śniadania w postaci chleba posmarowanego nożem. Niestety, główne wspomnienia jakie mi pozostały z kolonii to stres oraz nuda. Oraz co się dzieje z bratem.