Na
„Lissy” straciłam nie tylko czas, ale i pieniądze, padłam
bowiem ofiarą marzeń o... pracy marzeń. Pod koniec 2018 roku
wydawnictwo WAB ogłosiło, że szuka testera kryminałów i
thrillerów. Praca miała polegać na spędzeniu tygodnia w polskich
górach, czytaniu jednej książki dziennie i przekazywaniu
wydawnictwu swoich wniosków. Pobyt w górach był całkowicie
finansowany przez wydawnictwo, które dodatkowo miało wypłacić
testerowi honorarium w wysokości 2000 zł netto. Warunkiem
kandydatury było nadesłanie CV oraz recenzji „Lissy”. Ponieważ
czas na zgłoszenie upływał z końcem października, zaś omawiana
powieść swoją premierę miała trzeciego dnia tegoż miesiąca,
niemożliwym było jej wypożyczenie z biblioteki i trzeba było
zainwestować 40 zł bez grosza w swoje marzenia. Zainwestowałam na
spółkę z drugą osobą, która jednak nie dała rady i odpadła w
połowie tej całej zabawy. Ja zacisnęłam zęby, doczytałam i na
ostatnią chwilę wysłałam swoje zgłoszenie. Właściwie od
początku wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie, nie tylko z powodu
ujawnienia niechęci do dzieła, ale głównie dlatego, że mojej
„recenzji” daleko było do poprawnej formy (zwłaszcza w zakresie
interpunkcji – mojej pięty achillesowej). Tekst był pisany w
pośpiechu i w nerwach, a wysłałam go chyba wyłącznie po to, by
dać upust swojej frustracji. Cztery dychy poszły w piach, niech
więc ja się chociaż wyżalę.
Okładka
„Lissy” autorstwa Luci D'Andrea obiecuje nam górnolotnie
„wstrząsającą powieść o poczuciu winy, miłości i
poświęceniu” oraz porównuje książkę do dzieł Stephena Kinga
i Jo Nesbo. Według mnie zdecydowanie na wyrost.
Pierwsze,
co uderza w powieści Luci D'Andrea, to dość irytujący i męczący
styl narracji objawiający się wszechobecnymi krótkimi zdaniami,
pojedynczymi słowami czy równoważnikami zdań zaczynającymi się
od nowego akapitu. Rozumiem, że zabieg ten może być
przydatny w budowaniu napięcia i wartkiej akcji, ale w „Lissy”
drażni zbędnym nagromadzeniem. Taki żołniersko-biblijny styl w
wielu scenach wypada wręcz śmiesznie i niezgrabnie oraz psuje ich
dynamikę.
„W
izbie.
Siedział.”
„Herr
Wegener zdjął buty. Najpierw jeden, potem drugi.
Następnie
skarpetki.”
„Uderzenie.
Gwałtowne.”
Generalnie
podczas lektury „Lissy” odniosłam wrażenie, że autor bardzo
chciał przekonać czytelnika, iż powieść jest
niezwykła. W tym celu na przykład wyróżnił mnóstwo słów w
tekście poprzez napisanie ich rozstrzelonym pismem. I tu znów
odniosłam wrażenie, że są to raczej przypadkowe słowa niż
jakieś hasła – klucze, na które rzeczywiście warto zwrócić
uwagę.
Kolejnym
elementem mającym budować porywający klimat jest wszechobecna w
„Lissy” teatralność i tania psychologia (widoczna choćby w
spotkaniach Wegenera z Zaufanym Człowiekiem czy adwokatem
Konsorcjum), ubieranie przemyśleń bohaterów w niepotrzebny i
zawiły patos, albo filozofia rodem z Paulo Coelho. Od czasu do czasu
autor wrzuca też jako przerywnik egzaltowane, pompatyczne,
kilkuzdaniowe rozdziały. Jest to, jak sądzę, kolejny trik na
pobudzenie uwagi czytelnika i wzbudzenie w nim napięcia.
Co
do postaci, są one dość sztampowe. Od początku powieści miałam
podobne wrażenia, jak przy oglądaniu telenoweli brazylijskiej o
wpływowym, okrutnym, bogatym i przystojnym mafiozo oraz jego świcie
i dużo młodszej pięknej żonie.
Herr
Wegener, bezwzględny twardziel i wpływowy mafiozo, jest grubo
ciosany z przeróżnych klisz i wypada to niestety często śmiesznie
lub niezbyt konsekwentnie. Po pierwsze, jest człowiekiem instytucją
do tego stopnia, że właściwie nie ma imienia i nawet dla swojej
żony jest „Herr Wegenerem” (serio?). Oczywiście jest
przystojny, oczywiście sieje strach samym tylko spojrzeniem i „łamie
ludzi uniesioną brwią” (parsknęłam), oczywiście jego żona
jest piękną, młodą i nowoczesną ozdobą męża, oczywiście miał
trudne i twarde dzieciństwo, więc (oczywiście) jest zły i okrutny
już od pacholęcia. Tyle że tego dojrzałego i doświadczonego
mężczyznę, który sam w życiu doszedł do wszystkiego i od
dwunastego roku życia (!) stoi na czele potężnego imperium zła,
cechuje jednocześnie: bezkrytyczne zadufanie w sobie, mania
wielkości, zuchwałość i prymitywna skłonność do sadyzmu oraz
wybuchów gniewu, którymi reaguje na niepowodzenia, a także
zaskakująca bezmyślność i brak ostrożności. To cechy pasujące
bardziej do rozwydrzonego szczeniaka niż godnego szacunku papy
mafiozo. Wegener okazuje się niezbyt sprytnym i przenikliwym
człowiekiem, a czytelnik szybko zaczyna zadawać sobie pytanie jakim
cudem ten histeryk cieszył się do tej pory takim respektem i
trzymał w garści pół przestępczego świata.
Marlene
to postać, którą nawet można byłoby polubić, bo jest przyjemnie
zwyczajna... dopóki autor nie postanowił z właściwą sobie
subtelnością przekonać czytelnika, że jednak jest niezwykła. Bo
nie jest jakąś tam „dziewczyną z miasta” tylko
„dziewczyną z gór” i w związku z tym wie i widzi więcej
niż zwykli ludzie, jak choćby niedostrzegalne dla nich niuanse w
rozmowie. I tak na przykład ta tajemna wiedza „ludzi gór”
pozwoliła Marlene dostrzec komplement w pełnych niekrytego uznania
słowach starego gospodarza: „jesteś silna”, gdy po
ciężkim wypadku, mocno poturbowana odzyskała przytomność i
stanęła na nogi. Przecież normalna dziewczyna w tej sytuacji
poczułaby się urażona i oczekiwałaby komentarza w stylu: „jesteś
sexy”, bo „dziewczyny z miasta” zawsze myślą tylko
o tym, by dobrze wyglądać (serio, to nie jest ironia, autor tak to
przedstawia). Tak samo nie doceniłyby faktu, że ktoś stara się
delikatnie z nimi obchodzić po wypadku. Autor też próbuje
przekonać nas, że słowa Marlene: „Nie doskwiera wam
samotność? Trzeba mieć dużo siły, żeby sobie z nią radzić”
to jakaś specjalna „górska gramatyka” ukrywająca
komplement za pytaniem, mimo że został on przecież wypowiedziany
zupełnie wprost i to w formie zdania twierdzącego. Generalnie to,
co w powieści ma być tajnym kodem „ludzi gór” i
właściwą tylko dla nich grzecznością wobec człowieka, który
uratował nam życie i dał schronienie, wydaje mi się zachowaniem
zupełnie oczywistym i jasnym dla przeciętnego człowieka. Co jakiś
czas jesteśmy też raczeni mądrościami Marlene w stylu: „widelec
jest widelcem” (albo „łyżka jest łyżką”) nawet
na biegunie północnym, lub: „widziałeś jedno gospodarstwo,
widziałeś wszystkie”.
Postać
Zaufanego Człowieka również wydaje się skonstruowana w oparciu o
jakąś „Encyklopedię stereotypowych czarnych charakterów z
popkultury”. Nasz bohater jest psychopatą, który odkrył w
dzieciństwie, że po prostu lubi zabijać. Oprócz tego ma zawsze
nienaganny wygląd i maniery, częstuje swoje przyszłe ofiary
obiadkami, które im przynosi, a leżąc w łóżku, przed zaśnięciem
snuje głębokie rozważania na temat ludzkiej natury („Człowiek
jest tym, czego pragnie. Reszta to tylko mięso i złudzenia.”).
Ponadto umie odczytać emocje z oczu zmarłego i podróżuje –
również przez granice państw - z bagażnikiem pełnym broni.
Jednak zawsze wyciera słuchawkę (i tylko słuchawkę) od telefonu
po zakończonej rozmowie w hotelu czy budce telefonicznej. Ponadto
ewidentnie rzuca się w oczy i zapada w pamięć każdemu, kto go
napotka, gdyż nachalnie przypomina pewnego hollywoodzkiego aktora.
Mimo to, kiedy na jego twarzy ląduje nieco żrącego niegaszonego
wapna martwi się: „Może zostaną mu blizny. Blizny będą
problemem w przyszłości. Człowiek z oszpeconą twarzą przyciąga
uwagę”. Nasz profesjonalista wie także, że jeśli ktoś do
zabójstwa użył (choćby z największą wprawą i precyzją) noża,
a nie pistoletu, to nie może być płatnym zabójcą Konsorcjum
(bo... tak). Wygląda to wszystko tak, jakby autor nie zrobił w
temacie pracy płatnego zabójcy żadnego researchu i postanowił
wykreować postać jak z wyobrażeń „małego Jasia”.
Wbrew
pozorom, chyba najwięcej prawdopodobieństwa psychologicznego i
właściwych ludzkiej naturze niejednoznaczności wykazywała
najbardziej szalona i naciągana postać z tego towarzystwa, czyli
Simon Keller. Tu w miarę udało się autorowi stworzyć
kogoś, kogo nie można było jednoznacznie nienawidzić ani
bezgranicznie darzyć sympatią. Kogoś, kto na zmianę wzbudzał
współczucie i lęk, komu się kibicowało i życzyło jak
najgorzej.
Dość
mętne i niejasne wydały mi się w tej powieści reguły rządzące
światem przestępczym. Nie udało się autorowi wiarygodnie i jasno
dla czytelnika - amatora wyjaśnić, dlaczego szafiry były aż tak
ważne w tej całej sprawie i dlaczego ich kradzież sparaliżowała
funkcjonowanie całego Konsorcjum. Wszak ich zakup był sfinansowany
z majątku Wegenera i miał być tylko jakimś sprawdzianem dla
niego. Czy po „oblaniu” tego sprawdzianu Konsorcjum nie mogło
funkcjonować bez Wegenera i jego szafirów jak do tej pory? Dlaczego
działanie Konsorcjum mogła przywrócić jedynie śmierć Wegenera
albo odzyskanie kamieni? Dlaczego Marlene uciekając na nową drogę
życia ukradła z sejfu tak ważne dla jej męża szafiry zamiast
gotówki? Przecież szafiry i tak zamierzała sukcesywnie spieniężać,
a te które by jej zostały miała odesłać Wegenerowi, gdy będzie
już bezpieczna, aby przestał ją ścigać. Dlaczego Zaufany
Człowiek koniecznie musiał zabić Marlene, nawet gdy Wegener już
nie żył? Jak Simon - uzbrojony tylko w nóż, stary i ranny
człowiek - dostał się na ogrodzoną oraz pilnie strzeżoną przez
uzbrojoną, profesjonalną ochronę posesję Wegenera i bez trudu
wszystkich unieszkodliwił?
Książka
nie jest pozbawiona też pewnych zabawnych (niezamierzenie chyba)
niezręczności jak:
-
dziwne i niezbyt udane zestawienia zdań:
„(Marlene)
przyciągała wiele zafascynowanych spojrzeń. Wzbudzały w nim
mieszane uczucia. Z jednej strony sprawiały mu przyjemność.
Nienawiść dawała siłę. Marlene była jak klejnot, żywy
dowód jego wielkości.”
Tu,
oprócz niezrozumiałego wtrętu o nienawiści, mamy kolejny przykład
irytującej telegraficznej narracji.
-
niewłaściwe określenie do sytuacji:
„-
To ja zadaję pytania.
-
Proszę mi wybaczyć.
Ten
nosowy głos. To wystudiowane
słownictwo.”
„Proszę
mi wybaczyć” jako przykład wystudiowanego słownictwa? Może
chodziło o wystudiowany ton rozmówcy?
-
brak logiki wiążącej kolejne zdania:
Gdy
Marlene w piwnicy na podłodze znajduje okulary i zastanawia się
skąd się tam wzięły, narrator informuje nas, że „długo nie
czekała na odpowiedź”, bo zauważyła wiszące na ścianach
czaszki świń. I tyle. Stąd właśnie wzięły się okulary na
podłodze.
Z
zalet powieści można wskazać, że czyta się ją szybko, ponieważ
lektura nie powoduje zbyt długich chwil zadumy. Fabuła również ma
kilka ciekawych zwrotów akcji, szkoda jednak, że zostały one w
dużej mierze zdradzone czy zasugerowane w streszczeniu na okładce.
No i tytułowa Lissy jest pewnym zaskoczeniem.
Podsumowując,
podczas lektury cały czas towarzyszyło mi poczucie, że autor się
przede wszystkim bardzo silił. No i się wysilił, jak by to
powiedziała moja babcia, „jak chory w kubeł”.