sobota, 8 sierpnia 2020

Luca D'Andrea "Lissy"

    Na „Lissy” straciłam nie tylko czas, ale i pieniądze, padłam bowiem ofiarą marzeń o... pracy marzeń. Pod koniec 2018 roku wydawnictwo WAB ogłosiło, że szuka testera kryminałów i thrillerów. Praca miała polegać na spędzeniu tygodnia w polskich górach, czytaniu jednej książki dziennie i przekazywaniu wydawnictwu swoich wniosków. Pobyt w górach był całkowicie finansowany przez wydawnictwo, które dodatkowo miało wypłacić testerowi honorarium w wysokości 2000 zł netto. Warunkiem kandydatury było nadesłanie CV oraz recenzji „Lissy”. Ponieważ czas na zgłoszenie upływał z końcem października, zaś omawiana powieść swoją premierę miała trzeciego dnia tegoż miesiąca, niemożliwym było jej wypożyczenie z biblioteki i trzeba było zainwestować 40 zł bez grosza w swoje marzenia. Zainwestowałam na spółkę z drugą osobą, która jednak nie dała rady i odpadła w połowie tej całej zabawy. Ja zacisnęłam zęby, doczytałam i na ostatnią chwilę wysłałam swoje zgłoszenie. Właściwie od początku wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie, nie tylko z powodu ujawnienia niechęci do dzieła, ale głównie dlatego, że mojej „recenzji” daleko było do poprawnej formy (zwłaszcza w zakresie interpunkcji – mojej pięty achillesowej). Tekst był pisany w pośpiechu i w nerwach, a wysłałam go chyba wyłącznie po to, by dać upust swojej frustracji. Cztery dychy poszły w piach, niech więc ja się chociaż wyżalę.
    Okładka „Lissy” autorstwa Luci D'Andrea obiecuje nam górnolotnie „wstrząsającą powieść o poczuciu winy, miłości i poświęceniu” oraz porównuje książkę do dzieł Stephena Kinga i Jo Nesbo. Według mnie zdecydowanie na wyrost.
    Pierwsze, co uderza w powieści Luci D'Andrea, to dość irytujący i męczący styl narracji objawiający się wszechobecnymi krótkimi zdaniami, pojedynczymi słowami czy równoważnikami zdań zaczynającymi się od nowego akapitu. Rozumiem, że zabieg ten może być przydatny w budowaniu napięcia i wartkiej akcji, ale w „Lissy” drażni zbędnym nagromadzeniem. Taki żołniersko-biblijny styl w wielu scenach wypada wręcz śmiesznie i niezgrabnie oraz psuje ich dynamikę.
W izbie.
Siedział.”

Herr Wegener zdjął buty. Najpierw jeden, potem drugi.
Następnie skarpetki.”

Uderzenie.
Gwałtowne.”
Generalnie podczas lektury „Lissy” odniosłam wrażenie, że autor bardzo chciał przekonać czytelnika, iż powieść jest niezwykła. W tym celu na przykład wyróżnił mnóstwo słów w tekście poprzez napisanie ich rozstrzelonym pismem. I tu znów odniosłam wrażenie, że są to raczej przypadkowe słowa niż jakieś hasła – klucze, na które rzeczywiście warto zwrócić uwagę.
Kolejnym elementem mającym budować porywający klimat jest wszechobecna w „Lissy” teatralność i tania psychologia (widoczna choćby w spotkaniach Wegenera z Zaufanym Człowiekiem czy adwokatem Konsorcjum), ubieranie przemyśleń bohaterów w niepotrzebny i zawiły patos, albo filozofia rodem z Paulo Coelho. Od czasu do czasu autor wrzuca też jako przerywnik egzaltowane, pompatyczne, kilkuzdaniowe rozdziały. Jest to, jak sądzę, kolejny trik na pobudzenie uwagi czytelnika i wzbudzenie w nim napięcia.
    Co do postaci, są one dość sztampowe. Od początku powieści miałam podobne wrażenia, jak przy oglądaniu telenoweli brazylijskiej o wpływowym, okrutnym, bogatym i przystojnym mafiozo oraz jego świcie i dużo młodszej pięknej żonie.
Herr Wegener, bezwzględny twardziel i wpływowy mafiozo, jest grubo ciosany z przeróżnych klisz i wypada to niestety często śmiesznie lub niezbyt konsekwentnie. Po pierwsze, jest człowiekiem instytucją do tego stopnia, że właściwie nie ma imienia i nawet dla swojej żony jest „Herr Wegenerem” (serio?). Oczywiście jest przystojny, oczywiście sieje strach samym tylko spojrzeniem i „łamie ludzi uniesioną brwią” (parsknęłam), oczywiście jego żona jest piękną, młodą i nowoczesną ozdobą męża, oczywiście miał trudne i twarde dzieciństwo, więc (oczywiście) jest zły i okrutny już od pacholęcia. Tyle że tego dojrzałego i doświadczonego mężczyznę, który sam w życiu doszedł do wszystkiego i od dwunastego roku życia (!) stoi na czele potężnego imperium zła, cechuje jednocześnie: bezkrytyczne zadufanie w sobie, mania wielkości, zuchwałość i prymitywna skłonność do sadyzmu oraz wybuchów gniewu, którymi reaguje na niepowodzenia, a także zaskakująca bezmyślność i brak ostrożności. To cechy pasujące bardziej do rozwydrzonego szczeniaka niż godnego szacunku papy mafiozo. Wegener okazuje się niezbyt sprytnym i przenikliwym człowiekiem, a czytelnik szybko zaczyna zadawać sobie pytanie jakim cudem ten histeryk cieszył się do tej pory takim respektem i trzymał w garści pół przestępczego świata.
Marlene to postać, którą nawet można byłoby polubić, bo jest przyjemnie zwyczajna... dopóki autor nie postanowił z właściwą sobie subtelnością przekonać czytelnika, że jednak jest niezwykła. Bo nie jest jakąś tam „dziewczyną z miasta” tylko „dziewczyną z gór” i w związku z tym wie i widzi więcej niż zwykli ludzie, jak choćby niedostrzegalne dla nich niuanse w rozmowie. I tak na przykład ta tajemna wiedza „ludzi gór” pozwoliła Marlene dostrzec komplement w pełnych niekrytego uznania słowach starego gospodarza: „jesteś silna”, gdy po ciężkim wypadku, mocno poturbowana odzyskała przytomność i stanęła na nogi. Przecież normalna dziewczyna w tej sytuacji poczułaby się urażona i oczekiwałaby komentarza w stylu: „jesteś sexy”, bo „dziewczyny z miasta” zawsze myślą tylko o tym, by dobrze wyglądać (serio, to nie jest ironia, autor tak to przedstawia). Tak samo nie doceniłyby faktu, że ktoś stara się delikatnie z nimi obchodzić po wypadku. Autor też próbuje przekonać nas, że słowa Marlene: „Nie doskwiera wam samotność? Trzeba mieć dużo siły, żeby sobie z nią radzić” to jakaś specjalna „górska gramatyka” ukrywająca komplement za pytaniem, mimo że został on przecież wypowiedziany zupełnie wprost i to w formie zdania twierdzącego. Generalnie to, co w powieści ma być tajnym kodem „ludzi gór” i właściwą tylko dla nich grzecznością wobec człowieka, który uratował nam życie i dał schronienie, wydaje mi się zachowaniem zupełnie oczywistym i jasnym dla przeciętnego człowieka. Co jakiś czas jesteśmy też raczeni mądrościami Marlene w stylu: „widelec jest widelcem” (albo „łyżka jest łyżką”) nawet na biegunie północnym, lub: „widziałeś jedno gospodarstwo, widziałeś wszystkie”.
Postać Zaufanego Człowieka również wydaje się skonstruowana w oparciu o jakąś „Encyklopedię stereotypowych czarnych charakterów z popkultury”. Nasz bohater jest psychopatą, który odkrył w dzieciństwie, że po prostu lubi zabijać. Oprócz tego ma zawsze nienaganny wygląd i maniery, częstuje swoje przyszłe ofiary obiadkami, które im przynosi, a leżąc w łóżku, przed zaśnięciem snuje głębokie rozważania na temat ludzkiej natury („Człowiek jest tym, czego pragnie. Reszta to tylko mięso i złudzenia.”). Ponadto umie odczytać emocje z oczu zmarłego i podróżuje – również przez granice państw - z bagażnikiem pełnym broni. Jednak zawsze wyciera słuchawkę (i tylko słuchawkę) od telefonu po zakończonej rozmowie w hotelu czy budce telefonicznej. Ponadto ewidentnie rzuca się w oczy i zapada w pamięć każdemu, kto go napotka, gdyż nachalnie przypomina pewnego hollywoodzkiego aktora. Mimo to, kiedy na jego twarzy ląduje nieco żrącego niegaszonego wapna martwi się: „Może zostaną mu blizny. Blizny będą problemem w przyszłości. Człowiek z oszpeconą twarzą przyciąga uwagę”. Nasz profesjonalista wie także, że jeśli ktoś do zabójstwa użył (choćby z największą wprawą i precyzją) noża, a nie pistoletu, to nie może być płatnym zabójcą Konsorcjum (bo... tak). Wygląda to wszystko tak, jakby autor nie zrobił w temacie pracy płatnego zabójcy żadnego researchu i postanowił wykreować postać jak z wyobrażeń „małego Jasia”.
Wbrew pozorom, chyba najwięcej prawdopodobieństwa psychologicznego i właściwych ludzkiej naturze niejednoznaczności wykazywała najbardziej szalona i naciągana postać z tego towarzystwa, czyli Simon Keller. Tu w miarę udało się autorowi stworzyć kogoś, kogo nie można było jednoznacznie nienawidzić ani bezgranicznie darzyć sympatią. Kogoś, kto na zmianę wzbudzał współczucie i lęk, komu się kibicowało i życzyło jak najgorzej.
    Dość mętne i niejasne wydały mi się w tej powieści reguły rządzące światem przestępczym. Nie udało się autorowi wiarygodnie i jasno dla czytelnika - amatora wyjaśnić, dlaczego szafiry były aż tak ważne w tej całej sprawie i dlaczego ich kradzież sparaliżowała funkcjonowanie całego Konsorcjum. Wszak ich zakup był sfinansowany z majątku Wegenera i miał być tylko jakimś sprawdzianem dla niego. Czy po „oblaniu” tego sprawdzianu Konsorcjum nie mogło funkcjonować bez Wegenera i jego szafirów jak do tej pory? Dlaczego działanie Konsorcjum mogła przywrócić jedynie śmierć Wegenera albo odzyskanie kamieni? Dlaczego Marlene uciekając na nową drogę życia ukradła z sejfu tak ważne dla jej męża szafiry zamiast gotówki? Przecież szafiry i tak zamierzała sukcesywnie spieniężać, a te które by jej zostały miała odesłać Wegenerowi, gdy będzie już bezpieczna, aby przestał ją ścigać. Dlaczego Zaufany Człowiek koniecznie musiał zabić Marlene, nawet gdy Wegener już nie żył? Jak Simon - uzbrojony tylko w nóż, stary i ranny człowiek - dostał się na ogrodzoną oraz pilnie strzeżoną przez uzbrojoną, profesjonalną ochronę posesję Wegenera i bez trudu wszystkich unieszkodliwił?
Książka nie jest pozbawiona też pewnych zabawnych (niezamierzenie chyba) niezręczności jak:
- dziwne i niezbyt udane zestawienia zdań:
(Marlene) przyciągała wiele zafascynowanych spojrzeń. Wzbudzały w nim mieszane uczucia. Z jednej strony sprawiały mu przyjemność. Nienawiść dawała siłę. Marlene była jak klejnot, żywy dowód jego wielkości.”
Tu, oprócz niezrozumiałego wtrętu o nienawiści, mamy kolejny przykład irytującej telegraficznej narracji.

- niewłaściwe określenie do sytuacji:
- To ja zadaję pytania.
- Proszę mi wybaczyć.
Ten nosowy głos. To wystudiowane słownictwo.”
„Proszę mi wybaczyć” jako przykład wystudiowanego słownictwa? Może chodziło o wystudiowany ton rozmówcy?

- brak logiki wiążącej kolejne zdania:
Gdy Marlene w piwnicy na podłodze znajduje okulary i zastanawia się skąd się tam wzięły, narrator informuje nas, że „długo nie czekała na odpowiedź”, bo zauważyła wiszące na ścianach czaszki świń. I tyle. Stąd właśnie wzięły się okulary na podłodze.
    Z zalet powieści można wskazać, że czyta się ją szybko, ponieważ lektura nie powoduje zbyt długich chwil zadumy. Fabuła również ma kilka ciekawych zwrotów akcji, szkoda jednak, że zostały one w dużej mierze zdradzone czy zasugerowane w streszczeniu na okładce. No i tytułowa Lissy jest pewnym zaskoczeniem.
Podsumowując, podczas lektury cały czas towarzyszyło mi poczucie, że autor się przede wszystkim bardzo silił. No i się wysilił, jak by to powiedziała moja babcia, „jak chory w kubeł”.