wtorek, 12 czerwca 2012

Yrsa Sigurdardóttir "Lód w żyłach"

Do podgatunku zwanego kryminałem skandynawskim dłuższy czas nie ciągnęło mnie ze zwykłej przekory. A bo to pełno bestsellerów i ekranizacji wykwitło w tym temacie ostatnio, a ja się w takich wypadkach podejrzliwa robię (nie wiedzieć czemu). W odległych czasach, kiedy słyszałam „literatura skandynawska” to przed oczyma pojawiały mi się tanie a' la harleqinowe wydania 50- tomowych sag „ludzi lodu” czy innych „Siguurunów, synów Svaanlauga ze śnieżnej krainy” pełnych krzepkich dziewoi, rosłych blond wojowników, nieskomplikowanych dylematów i gorących romansów. A teraz przyszła moda na skandynawski kryminał i nie wiadomo co to i czy warto. No, ale pomyślałam, że nie będę się ograniczać i kierować stereotypami. Zwłaszcza, że mama od dłuższego czasu zaczytuje się w Henningu Mankellu (i podkochuje w Wallanderze) i co rusz w jakiejś księgarni czy bibliotece podsłuchuję entuzjastyczne rozmowy, że ci Skandynawowie to potrafią pisać, że klimat, że świetnie zakreślone tło społeczne, że to, że tamto... No i właśnie ostatnio udałam się do biblioteki osiedlowej szukając jakiegoś „wallandera”, którego mama jeszcze nie czytała i za którego ja bym się mogła zabrać. Bibliotekarka widząc moje, zmarszczone w intelektualnym wysiłku czoło („Brałam już tę „Zaporę” czy nie?”) pośpieszyła mi z pomocą wręczając „Lód w żyłach” z gorliwym zapewnieniem, że świetna książka, że autorka nie z tych najpopularniejszych, ale pisze lepiej niż niejeden skandynawski pisarz i och i ach! No to wzięłam, a co! „Zaporę” też - na wszelki wypadek („chyba nie brałam...”). Napaliłam się na ten „Lód...” (ha! suchar...) i przeczytałam sobie jeszcze ze dwie recenzje na blogach książkowych. Były pozytywne i zwracały uwagę na szczególny klimat powieści. No to siup! Zaczęłam czytać bardzo późnym wieczorem i rzeczywiście przepowiednie się spełniły, były ciarki. Klimat jak z dobrego thrillera, może nawet na pograniczu horroru, ale w dobrym guście.
Co my tam mamy? Ano, opuszczoną bazę badawczą w wyjątkowo pustym rejonie Grenlandii, odciętą od wszelkich cywilizacyjnych usług i trudno dostępną. Telefon padł, internet padł, ogrzewanie prawie padło, z jedzeniem krucho, samochody zepsute... Zresztą, i tak na nic by się nie przydały, bo przy takiej pogodzie tylko skuter daje szansę na dotarcie gdziekolwiek zanim człek zdąży umrzeć z zimna. Ale skuter też zepsuty. A helikoptery nie dolecą przy takiej pogodzie (jakby kto pytał). Pogoda panuje taka, że przejście kilkunastu metrów z budynku do budynku może skończyć się tragicznie. Do tego najbliższa osada ludzka jest wiecznie tonąca we mgle, opustoszała i położona ho, ho albo i dalej, a mieszkańcy (są, a jakoby nikogo nie było) dziwni, nieprzyjaźni i uważają teren stacji za przeklęty. W tej oto scenerii COŚ się wydarzyło. Nie wiadomo co. Ma to ustalić 6- osobowa grupa (w składzie: prawniczka, dyrektor banku, lekarz, ratownik, informatyk i była pracownica stacji badawczej) wysłana przez islandzki bank chcący uniknąć wypłaty ubezpieczenia (takie tam formalności, nieistotne dla fabuły w zasadzie). Ogromnym atutem książki jest to, że czytelnik (tj. ja) trzęsie portkami ze strachu i spać po nocach nie może chociaż trupa ani dudu. Kałuż krwi, luzem latających wnętrzności tudzież psychopatycznego mordercy szalejącego w zamieci śnieżnej z siekierą także brak. Są tylko niejasne przesłanki, że trójce zaginionych pracowników stała się krzywda z przyczyn nie do końca naturalnych. A to jakiś tajemniczy amatorski creepy filmik (ale to pewnie wygłupy), a to ślady jakby krwawe (ale najpewniej nie, a jak już to od foki pochodzące), a to jakieś szczątki ludzkie (ale chyba dawno zmarłej śmiercią naturalną osoby, pochowanej jak Pan Bóg przykazał). Za to klimat! Ciemno, zimno, pusto, bezwzględna i nieprzyjazna przyroda, legendy mieszające się z historią, poczucie, że policja nie pomoże, szpitala nie ma. Jesteśmy tylko my i domysły. I tak przez 2/3 książki.
I nagle - sru! Napięcie spada do zera w ułamku sekundy. Zjawia się jednak policja, wszystkim sprawnie się zajmuje, bohaterowie lądują w ciepłym hoteliku w cywilizowanym miasteczku. Jest bezpiecznie, swojsko, sympatycznie. Okazuje się, że mieszkańcy wioski, którzy tak jak i główna bohaterka, słabo znają język duński, a do tego są nieufni i małomówni nagle konwersują dużo i chętnie, używając zdań podrzędnie złożonych, naszpikowanych słowami, którym daleko do li i jedynie zakresu podstawowego. Oczywiście bohaterka też nagle robi się biegła w duńskim i niemal zaprzyjaźnia się z rozmówcami. W finale okazuje się, że ci prości, uzależnieni od alkoholu tubylcy o prymitywnych dążeniach (jak pierwotnie nam wmawiano) to całkiem ambitne, głęboko odczuwające i analizujące swe zachowanie osoby, które raz-dwa radzą sobie z trwającym od lat nałogiem, podejmą pracę, idą na uniwersytet itd. Ja tam im nie żałuję, ale zdarzenia i postaci robią się mało prawdopodobne i nawet nieco infantylne. Można by się jeszcze ewentualnie czepiać stylu miejscami pozbawionego lekkości literackiej. To, że język jest prosty, bez zbędnych upiększeń to nie jest wada, ale cecha, która pomaga budować specyficzny klimat. Jednak bywały takie fragmenty (niedługie i nieczęste) gdzie miałam wrażenie, że autorka chce już przejść do następnej sceny lub przekazać jakiś fakt, ale nie ma na to pomysłu, więc robi to szybko i niechlujnie (zbyt dużo powtórzeń, monotonia).
I na tym wady się kończą, bo „Lód w żyłach” to raczej rzecz warta uwagi. Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest ciekawe i nie wypływa zbyt wcześnie. Nie jest też ono zbyt fantazyjne i całkiem niemożliwe do samodzielnego wykrycia przez czytelnika. Co prawda w kwestii „tajemniczej choroby” pozostaje niedomówienie, ale chyba każdy średnio rozgarnięty czytelnik będzie w stanie wymyślić przynajmniej jedną naukową przyczynę jako powód tej przypadłości. Postaci są zarysowane tak, że każda zyskuje swój indywidualny charakter, można więc jednych polubić, drugich nie - według uznania. Zaletą książki jest też opis tła społecznego, który uświadamia, że choćby nie wiadomo jak bardzo drugi człowiek był nam obcy kulturowo to i tak wszyscy jesteśmy tacy sami. Do tego można się dowiedzieć kilku ciekawostek o Grenlandczykach, ich kulturze, filozofii życia i języku (np. dlaczego nie występują w nim przekleństwa). Podsumowując: miałam duże oczekiwania, które powieść w większości spełniła. Jedyne co mnie zawiodło, to niekonsekwencja jeśli chodzi o klimat i nastrój, ale może to i dobrze, że w pewnym momencie przestało straszyć, bo ileż można się bać?

Boris Akunin „Pelagia i biały buldog”

Wpadłam w ciąg czytelniczy w towarzystwie Erasta Fandorina i trwałam w nim sobie najlepsze, kiedy w bibliotece zauważyłam książkę B. Akunina z całkiem innej serii. Sięgnęłam po nią z nieufnością, bo po co się rozpraszać? A nuż autor coś w niej przekombinował, zmienił radykalnie styl, okaże się gorsza i stracę czas? No, ale zaryzykowałam i wpadłam po uszy!
Seria o przygodach sprytnej mniszki Pelagii ma zupełnie inny klimat niż cykl o moskiewskim detektywie, zarówno ze względu na specyfikę miejsca akcji jak i sposób narracji (który idealnie z tym miejscem współgra). Inni są też bohaterowie, ale nie można się od tego świata przedstawionego oderwać. Zwłaszcza gdy przebrnie się przez pierwszych kilka rozdziałów, które snują się leniwie i nijak nie mogą dotrzeć do sedna, czyli interesującej nas intrygi kryminalnej, jakby autor wystawiał cierpliwość czytelnika na próbę. Potem akcja łaskawie przenosi się w miejsce zbrodni (choć może to zbyt szumne słowo, zważając na początkowe okoliczności), gdzie znów zwalnia jak wody rzeki po wyjściu z wirażu, rozlewające się w szerokim i płytkim korycie na terenie równinnym. Już czytelnik myślał, że się zacznie akcja i pełne napięcia śledzenie błyskotliwej dedukcji mniszki, a tu kolejne rozczarowanie (lecz „niech żywi nie tracą nadziei”, kto dotrwa do końca zostanie wynagrodzony). Pelagia z początku okazuje się jakaś taka mało dociekliwa, bierna i niezbyt zaangażowana w sprawę (być może dlatego, że wolałaby poważniejsze „ćwiczenie zakonne”). W międzyczasie mamy liczne dygresje niezwiązane z zagadką, które zajmują niemałą powierzchnię powieści i nawet sam autor bezczelnie doradza je ominąć (!). Wreszcie, kiedy na dobre załapaliśmy klimat nadwołżańskich miasteczek i poznaliśmy specyfikę ich mieszkańców, a także straciliśmy nadzieję na pełnokrwisty kryminał, jest drgnięcie. Dalsza część sukcesywnie nabiera tempa, coraz bardziej intryguje, a nawet pojawiają się sceny wręcz sensacyjne i jeżące włos na głowie. Kiedy mamy już jasne rozwiązanie zagadki i ujętego sprawcę, ze zdziwieniem zauważamy, że do końca książki pozostało jeszcze sporo zadrukowanych stron. Czyżby autor miał zamiar zaserwować nam kolejną porcję leniwych dygresji, opisów i charakterystyk na pożegnanie? Otóż nie, ale zdradzać szczegółów nie będę.
Akunin w serii pt. „kryminał prowincjonalny” buduje świat jak z opowieści lokalnego gawędziarza: ciepły i swojski, ale i trochę mroczny, tajemniczy. Pełno w nim wyrazistych, różnorodnych, świetnie nakreślonych postaci (w tym np. jedna budząca mój autentyczny niepokój, nieufność i obrzydzenie mimo, że do jej charakterystyki nie użyto jednoznacznie negatywnych określeń, a i zachowanie mogło wydawać się niegroźne). Natura odgrywa w powieści ważną rolę i bierze udział w wydarzeniach, jest więc także swoistym bohaterem. Język jest kwiecisty, nieco archaiczny, wzbogacony w regionalizmy czy elementy gwarowe. Jest to lektura, którą powinno się czytać w pewnym skupieniu, niespiesznie zatapiając się w świat Zawołża przełomu XIX i XX wieku. Próbowałam ją sobie dawkować, żeby za szybko nie zakończyć spotkania z uroczą siostrą Pelagią i władyką Mitrofaniuszem, ale po przerwaniu lektury i tak nie byłam w stanie skupić się na niczym innym i w rezultacie przeczytałam powieść jednym tchem. Po czym z wielką niecierpliwością pobiegłam wypożyczyć kolejny tom.

Boris Akunin „Nefrytowy różaniec”

Nie jest ze mnie żaden szczególnie oczytany i wszechstronny czytelnik ani tym bardziej znawca literatury, ale nawet po tym moim mizernym kontakcie z literaturą rosyjską odnoszę wrażenie, że Rosjanom nader często dobrze wychodzi pisanie. A że szczególne miejsce w moim sercu zajmuje kryminał, oczywistym było, że prędzej czy później wpadną mi w ręce książki Borisa Akunina. Czaiłam się na tego autora od dłuższego czasu, słysząc tu i ówdzie o niejakim Eraście Fandorinie, który ponoć godzien jest zasilić szeregi kultowych postaci jak Holmes czy Lupin. No i wreszcie zdobyłam! „Nefrytowy różaniec” starałam się czytać jak najwolniej, by przyjemność trwała maksymalnie długo. Na szczęście dzieło ma grubo ponad 600 stron, a seria książek o genialnym detektywie liczyć ma 16 części, z czego 12 już zostało wydanych w Polsce. „Nefrytowy różaniec” to zbiór opowiadań, którą to formę z jednej strony cenię, a z drugiej zawsze towarzyszy mi przy niej niedosyt spowodowany szybką koniecznością pożegnania ciekawych bohaterów i klimatycznych miejsc, by zaraz przeskoczyć do zupełnie innego świata, no ale taka już uroda tego gatunku. Tu przynajmniej dwóch głównych bohaterów towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę. Nie da się ukryć, że Erast Fandorin jest typem mężczyzny, który w przyrodzie nie występuje (autor dla przyzwoitości obdarzył go, co prawda, pewną wadą - jąkaniem, ale to czysta kokieteria). Taki bohater może się wydawać nieco wyprany z ludzkich cech, a przez to mniej bliski czytelnikowi, ale to jakoś niespecjalnie mi przeszkadzało. Co mi odrobinę zgrzyta, to wrażenie, iż rozwiązanie zagadki czasem przychodzi nagle i jest wyjaśnione dość lakonicznie, przy czym poprzedzająca je fabuła zawiera niedostateczną ilość śladów, które mogłyby doprowadzić czytelnika do wniosków wysnutych przez głównego bohatera. Jednak ewentualną frustrację z tego powodu rekompensuje reszta: szczegółowo, acz nie rozwlekle i nudno, opisane tło i ciekawi bohaterowie reprezentujący różne typy osobowości.
Do ciekawostek należy zaliczyć też fakt, że akcja rozgrywa się w czasach niewspółczesnych autorowi, bo na przełomie XIX i XX wieku, a także to, że opowiadania zostały wzbogacone ilustracjami - elementem często pomijanym w książkach dla dorosłych, a jakże przyjemnym. Klimat opowiadań Akunina przypomina nieco ten z opowieści o Sherlocku Holmesie, chociaż jest mniej statyczny. Jednym słowem, w „Nefrytowym różańcu” jest to co lubię: zagadka, błyskotliwy i ciekawy bohater, a do tego odpowiednio zbudowany nastrój. Świat przedstawiony przez autora wciąga i naprawdę ciężko oderwać się od lektury i wrócić do codzienności, o której uparcie przypomina ból odgniecionego tyłka.