„Zajazd
Jerozolima” to moje trzecie spotkanie z Marthą Grimes. Pierwsze co
wpadło mi niegdyś w ręce to „Pod Zawianym Kaczorem”, a potem
„Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, czyli odpowiednio: czwarta i
trzecia część sagi o (nad)inspektorze Jurym. Seria ta liczy sobie
22 tomy (zdaje się, że większość jeszcze nie została
przetłumaczona na polski), a „Zajazd Jerozolima” jest piąty w
kolejności.
Choć
Matha Grimes jest Amerykanką, atmosfera w jej powieściach panuje
iście angielska: mgły, deszcze, stare rezydencje na lawendowych
wzgórzach, polowania, five o'clocki, puby i mnóstwo
arystokratycznych tytułów. W „Zajeździe Jerozolima” mamy
akurat małe miasteczko i rezydencję (przerobioną ze starego
opactwa) odciętą od świata przez opady śniegu, w której
popełniono morderstwo. Pub też jest, obowiązkowo. Mamy także
siedmiu podejrzanych (nie licząc trójki głównych bohaterów), z
czego większość posiada tytuły szlacheckie. Wypisz wymaluj Agatha
Christie, tylko zamiast Herkulesa Poirota na miejsce zbrodni przybywa
Richard Jury, dla którego trup w rezydencji bynajmniej nie jest
pierwszym z jakim ma do czynienia w tej powieści.
Plastyczne,
żywe i nastrojowe opisy miejsc i ludzi niewątpliwie są zaletą
"Zajazdu Jerozolima" i budują odpowiedni klimat.
Szczególnie przyjemnie czyta się u Marthy Grimes charakterystyki
postaci - autorka umiejętnie tworzy nietuzinkowych bohaterów dzięki
misternym, acz nie za ciężkim opisom. Największy rozmach w tej
kwestii widać w „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” (przynajmniej
według mojego dotychczasowego rozeznania). Lekko zbzikowane siostry
z kółka ornitologicznego, rodzina miejscowych snobów, bystra
dziewczynka koniara, czy wreszcie patologiczna rodzinka z Londynu -
obcowanie z nimi bywało bardziej zajmujące niż śledzenie fabuły.
Ale i w Zajeździe nie brak różnorodnych, intrygujących postaci.
Poza tymi "jednorazowymi" bohaterami, Juremu towarzyszy
nieoceniony Melrose Plant ze swoją nieznośną ciotką i sierżant
Alfred Wiggins. Trochę melancholijny, przystojny Jury może się
podobać, lubię też Planta z jego arystokratycznymi manierami i
ciętymi ripostami na każdą okazję, przywiązałam się nawet do
upierdliwej cioteczki Agathy, ale Wigginsa to wręcz ubóstwiam.
Zdaje się, że tego pedantycznego hipochondryka nikt, prócz Jurego,
nie docenia w pracy, a niesłusznie, bo wykonuje ją rzetelnie i
profesjonalnie. Jest to jedna z najzabawniejszych i
najsympatyczniejszych postaci i szkoda, że w „Zajeździe
Jerozolima” występuje raczej rzadko.
Jeśli
chodzi o jakieś wady, to odnoszę wrażenie, że pod względem
wątków „miłosnych” (określenie trochę na wyrost) seria o
inspektorze Jurym to istna „Moda na sukces”. Otóż, Jury i Plant
bez przerwy w kimś się podkochują: nieszczęśliwie, z ukrywaną
wzajemnością, na zmianę, naraz, lub na zakładkę. A to wszystko w
obrębie bodajże czterech kobiet, z którymi nijak nie mogą się w
sferze uczuciowej zrealizować i dojść do ładu. Ich nieporadność,
bezsensowne ukrywanie uczuć, wahania i inne takie dyrdymały są
nieco irytujące, zwłaszcza, że przecież są to mężczyźni w
sile wieku i atrakcyjni (zarówno fizycznie jak i intelektualnie). Co
ciekawe, taki sierżant Wiggins ze swoimi dziwactwami i słabościami
oraz pewną ciapowatością, potrafi być bardziej zdecydowany i
wziąć sprawy w swoje ręce w kwestii życia uczuciowego. Ale da się
to jakoś zdzierżyć, tym bardziej, że wątki miłosne nie zajmują
zbyt wiele miejsca w powieściach Grimes. Z chęcią więc sięgnę
po pozostałe jej, niewątpliwie smakowite i klimatyczne, książki.
Zbrodnia popełniona na angielskiej prowincji, w stylu i klimacie kryminałów Agathy Christie... Hmm, jak spadnie zasypujący wszystko śnieg, pewnie będę miał nastrój na przeczytanie tej książki - jednym tchem. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń