poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Stefan Wiechecki (Wiech) „Piąte przez dziesiąte” i „Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”

O istnieniu Wiecha dowiedziałam się kiedyś niechcący, gdy przeczekując nadmiar czasu do spotkania, weszłam do empiku. Od niechcenia przeglądałam co tam mają na półkach i w oczy rzucił mi się zbiór felietonów Stefana Wiecheckiego. Zdążyłam tylko przeczytać notę o autorze i musiałam uciekać, ale zapisałam sobie nazwisko w pamięci i przy najbliższej okazji postanowiłam poszukać Wiecha w bibliotece. No i znalazłam „Piąte przez dziesiąte”, czyli wspomnienia autora. Co prawda, nastawiona byłam na zapoznanie się z felietonami, ale z braku laku wzięłam co było i nie żałuję.

Stefan Wiechecki (1896-1979) urodził się i zmarł w Warszawie. Był satyrykiem, dziennikarzem, w młodości też aktorem, właścicielem teatru i sprzedawcą w sklepie ze słodyczami, jednak najbardziej zasłynął swoimi felietonami. To, co czyni jego twórczość tak oryginalną, to posługiwanie się w niej gwarą warszawską. Powstało nawet na tę gwarę określenie „wiech”, pochodzące właśnie od pseudonimu Wiecheckiego, który swą, wydawałoby się zupełnie niewinną i lekką, twórczością budził kontrowersje. Przez jednych był uwielbiany, nazywany „Homerem warszawskiej ulicy”, a inni mieli mu za złe, że utrwala w literaturze niepoprawną polszczyznę, zaśmieca gwarą mowę młodzieży. Zarzucano mu też, że promuje cwaniactwo i lenistwo, ponieważ jego bohaterowie (z Walerym Wątróbką i Teofilem Piecykiem na czele) to lumpenproletariat, który najwyraźniej nie pracuje, ale komentuje i krytykuje rzeczywistość zamiast zakasać rękawy i dołączyć do ludzi pracy i czynu społecznego.
Wiechecki tworzył i był równie popularny przed wojną, jak i po wojnie, kiedy język warszawskiej ulicy został zepchnięty na peryferia miasta i powoli zaczął zanikać. Nawet wówczas nie zrezygnował ze swoich bohaterów ani języka i starał się jak najwierniej odtworzyć warszawską gwarę, choć sam przyznawał, że zdarzało mu się ją nieco złagodzić (bądź co bądź teksty ukazywały się w gazetach i czytywała je młodzież).

„Piąte przez dziesiąte” to książka niezbyt obszerna, taka na jeden wieczór. Może się to wydawać dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że są to wspomnienia spisane przez 74-letniego już człowieka i obejmujące jego życie od narodzin. Tak, wiem, że wspomnienia to nie to samo co autobiografia, ale czuję lekki niedosyt. Wiechecki skupia się w książce na zawodowej stronie swojego życia, nie zwierzając się z osobistych szczegółów. Nie wspomina o domu rodzinnym, o własnej rodzinie, o udziale w I wojnie światowej (choć walczył i był odznaczony). Możemy się za to dowiedzieć, że pierwszy utwór (nowelę o ciężkiej doli literata) opublikował już w wieku 12 lat, że miał osobistą styczność lub współpracował z wieloma znakomitościami ze świata sztuki (pojawiają się takie nazwiska jak: Tuwim, Reymont, Kiepura, Samozwaniec, Fogg i wiele innych). Wspomina też Wiechecki swoje liczne występy publiczne polegające na czytaniu felietonów do kotleta (wynika z tego, że było to równie normalne i częste zjawisko jak przygrywanie w restauracjach do posiłków). Jest też Wiech apolityczny w swych wspomnieniach: nie krytykuje ani nie chwali żadnego ustroju, nie wspomina o cenzurze na jego utwory, choć zdarza mu się wytknąć kilka nonsensów.
Wiechecki pisze wspomnienia dość lekko, koncentrując się na weselszych epizodach swojego życia, przytacza zabawne anegdoty i unika cięższych refleksji czy przykrych wspomnień. Autor usprawiedliwia się w tej kwestii twierdząc, że nie ma wystarczających kompetencji aby pisać o koszmarze wojny, tak jakby nie czuł się do tego upoważniony jako autor wesołych felietonów. A może po prostu nie chce o bolesnych rzeczach pisać? Nawet jeżeli Wiechecki przywołuje jakieś tragiczne wspomnienia, robi to szybko, bez rozwodzenia się i szerszego komentowania. Chociaż z drugiej strony, właśnie takie oszczędne opisywanie rzeczy strasznych i wplecenie ich między wątki lekkie i zabawne potęguje obraz życia jako swoistej plątaniny bólu i radości, grozy i komizmu.
Najlepiej wspomnienia Wiecha czytało mi się od momentu II wojny światowej, kiedy właśnie najwyraźniej było w nich widać niepojęte paradoksy życia w okupowanej Warszawie. Obraz wojennej i powstańczej stolicy jest absurdalny: obok wszechobecnej śmierci i zagrożenia mamy zabawne sytuacje, obok chaosu i zamętu - normalne codzienne życie i rozrywki. Ot, choćby takie obrazki. Wśród rozlegających się zewsząd strzałów i wybuchów, grupa mężczyzn zmierza do miejsca, w którym mają postawić barykadę. Wędrują gęsiego, na przestrzał przez mieszkania na parterze, mijając przy tym mieszkańców tych lokali, którzy jak gdyby nigdy nic smażą sobie placki. Albo: na podwórzu walka wre, a w kamienicy przy stole siedzi grupa ludzi i ze spokojem dyskutuje o operach Moniuszki. Są to niewidomi muzycy, którzy (nigdzie się specjalnie nie ukrywając) przetrwali wojnę w okupowanej Warszawie, choć teoretycznie mieli na to mniejsze szanse niż zupełnie sprawny i bardzo ostrożny adwokat, rozstrzelany przez głupi przypadek i bez sensu.
Podsumowując, „Piąte przez dziesiąte” czyta się szybko i przyjemnie. Parę razy zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, zwłaszcza kiedy autor cytował sądowe pyskówki. Książka zachęciła mnie do zapoznania się z biografią Wiecha (autorstwa Tadeusza Wittlina) oraz innymi jego dziełami. Zwłaszcza, że mają tak intrygujące tytuły jak: „Skarby w spodniach”, „Wytworny rzeźnik”, „Pantofelki z flądry” itp.

Okazało się, że w najbliższych filiach biblioteki z Wiechem jest krucho i już miałam się poddać, kiedy trafiłam na „Helenę w stroju niedbałem...” online: http://skorpionik.ovh.org/wiech/Helena_w_stroju/wiech.html. Niestety, ze względu na dobór czcionki i tła, trochę ciężko się to czyta. „Helena w stroju niedbałem...” to poczet królów polskich przedstawiony przez niejakiego Teofila Piecyka - warszawiaka z krwi i kości. Pan Piecyk kreśli nam historię naszego kraju i przedstawia jego władców posługując się warszawską gwarą. Ale przegląd miłościwie nam panujących nie tylko z tego względu jest oryginalny. Piecyk bowiem wzbogaca fakty historyczne, przeinacza je, lub wręcz tworzy na nowo a wszystko to czyni z właściwym warszawskiemu cwaniakowi fasonem. Wyjaśnia zjawiska, wydarzenia i motywacje bohaterów na swój sposób, tyleż daleki od prawdy co zabawny. Tak na przykład opisuje I zjazd gnieźnieński:
„W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esesmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” - Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemność od żony.”
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Albo tak mówi o staraniach Jagiełły o rękę królowej Jadwigi:
„Otóż, uważasz mnie pan, ten Jagiełło nie od razu za króla polskiego się został, tylko się jako kawaler, jak to mówią, wżenił w interes. Królową była u nas w tem czasie jedna panienka na wydaniu, niejaka Jadwiga. Ponieważ że posag miała niewąski, a także samo osobiście dała się lubić i bardzo jaj było twarzowo w koronie, starających się miała do nagłej krwi i trochę.
Oprócz Jagiełły między innemy uderzał do niej jeden szkopiak z Wiednia rodem, niejaki Wiluś, bo oni, cholery, przeważnie Wilusie.
I tu z przykrością musiem zauważyć, że na razie Jagiełło był u Jadwigi fatalnie przegrany. Wiluś ładnie się nosił, łeb miał stale i wciąż zaondolowany, walczyka wiedeńskiego ładnie odstawiał. „Usta milczą” i „Nad mądrem Dunajem” cienkim głosem Jadwidze śpiewał i różne prezenta jej odpalał, po większej części bukiet z samych róż i kolońskie wode z potrójnem zapachem. Dla przyszłej teściowej znowuż butelkie gorzkiej wody „Franciszka Józefa” zawsze miał przy sobie.
A Jagiełło, mężczyzna poważny, w średniem wieku, jak już przytargał coś z sobą, to albo dwa kila litewskiej kiełbasy, albo literek żubrówki z trawką w środku.
My oba wiedzielibyśmy, co z tem zrobić, ale Jadwiga wolała kolońskie wode. Rzecz gustu i nie będziem jej za to pod krytykie brali.”
I tak dalej w ten deseń. Komizmu gwarze warszawskiej dodaje niewątpliwie jej kwiecistość i pewna nieporadna elegancja. Czytając ten tekst uświadomiłam sobie jak pięknie i pomysłowo można kląć i jak wiele tracimy ograniczając się do tych pospolitych przerywników. Poza tym, bez względu na bujną fantazję pana Piecyka, można sobie nieco utrwalić pewne wiadomości i skojarzenia dzięki jego opowieści. Mnie to w zupełności wystarczyło, by się przy „Helenie w stroju niedbałem” dobrze bawić.

2 komentarze:

  1. 10 sierpnia była Jego rocznica urodzin:) Dziwne, że w bibliotekach Wiecha nie ma, może wycofano go na fali kasowania staroci:(( Nie ustawaj natomiast w poszukiwaniu Cafe pod Minogą - to jest dopiero Wiech:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W bibliotekach nie ma, ale pojawił się w empiku, tylko mi wiecznie brak kasy na przyjemności :/ "Cafe pod Minogą" kiedyś mignęło mi na ekranie, ale wtedy nie zwróciłam jakoś uwagi. No ale skoro polecasz, to nie ustanę :))

      Usuń