środa, 11 lipca 2012

Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”

Z bibliotekami tak już mam, że jak przechodzę obok to muszę wejść. Chyba że akurat w danej filii przetrzymuję jakieś książki od pół roku, to wtedy cicho przemykam obok i szukam w mieście kolejnej, gdzie mam czystą kartę (wiem, to naganne, z drugiej strony miejska biblioteka już ładnie na mnie zarobiła...). Zawsze wchodzę „tylko na chwilę” zobaczyć czy jest konkretna książka i wyjść, albo tylko oddać książkę i wyjść, albo rzucić okiem i wyjść... I nigdy nie wychodzę wcześniej niż po pół godzinie. Bo mi się coś zawsze przypomni, bo znajdę przypadkiem jakiś intrygujący tytuł lub okładkę, bo nie mogę się zdecydować itp. A już najgorzej jak zabłądzę w dział dziecięco - młodzieżowy. Przed rozbiciem namiotu w tym sektorze i całodobowym koczowaniem tam, powstrzymują mnie jedynie spojrzenia: rozbawione pań bibliotekarek i zniesmaczone ludzi wczesnonastoletnich. Nie wiem z czym ci ostatni mają problem, ale ostatnio jakieś dziewczę grzebiące w wampirycznej fantastyce posłało mi nieuzasadnioną pogardę ze swych mrocznych, obmalowanych czarną kredką oczu, gdy z głupawym uśmiechem przeglądałam któregoś „Detektywa Kefirka”. Nic nie poradzę, lubię i już! Mam takie zrywy, że tygodniami czytuję wyłącznie książki dedykowane ludziom w wieku 10-14 lat. Odpręża mnie to, rozwija wyobraźnię, pozwala uciec do przeszłości (która dopiero teraz wydaje się taka beztroska). Poza tym, jak książka dobra, to przecież nieważne czy pisana była dla dzieci czy dla dorosłych.

Na „Tajemnicę człowieka z blizną” natknęłam się przypadkiem, bo mi się okładka pomyliła z czymś innym. Najpierw czytałam z życzliwym zainteresowaniem, potem z rosnącą ciekawością, a wreszcie niemal z szaleństwem w oku. Przy obiedzie ledwo trafiałam łyżką do buzi (a ja przecież nigdy nie czytam przy jedzeniu!) i z trudem powstrzymywałam się przed opuszczaniem co drugiej linijki, a nawet (o zgrozo!) przed zajrzeniem na ostatnią stronę. Autentycznie wciągnęło mnie i z zapałem snułam domysły co do tajemniczej tytułowej blizny. Muszę pochwalić autora za pomysł na fabułę, jej konstrukcję i sprytne, niby od niechcenia, przekazywanie młodym czytelnikom wiedzy o czasach słusznie minionych.
Na początku 12-letni Jasiek (a wraz z nim czytelnik) dostaje zagadkę: skąd się wzięła pokaźna blizna na twarzy ojca, czemu ją ukrywał od kilkunastu lat i nie chce o niej mówić? Trochę tajemniczo, trochę złowrogo i podejrzanie... Chłopiec musi przeprowadzić śledztwo w tej sprawie sam, bo najwyraźniej cała rodzina nabrała wody w usta, co tylko podsyca jego (i naszą) wyobraźnię. Wpada na różne tropy, tworzy różne wersje wydarzeń i po kolei je sprawdza. I właśnie przez te, opisane przystępnie i zabawnie, ustalenia Jaśka młody czytelnik zostaje uświadomiony w kwestii zakupów na kartki albo funkcji ZOMO. Oczywiście im dalej w las, tym bardziej napięcie rośnie, bo odpadają kolejne wersje wydarzeń, a my już zjedliśmy wszystkie paznokcie i dalej guzik wiemy. Co gorsza, kiedy w końcu zagadka zostaje wyjaśniona, autor złośliwie podrzuca nam kolejną i tu... książka się kończy. A niech to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz