Do lektury
„Dzikiego białka” trochę sprowokowała mnie lubiana przez mnie blogerka,
stwierdzeniem, że książkę tę odrzuciła ze wstrętem. Wyznała
też, że nie fascynuje jej, powszechnie uwielbiany, „Lesio”, za
to jako ulubione książki Joanny Chmielewskiej wymieniła sporo
takich, które mnie akurat nie wciągnęły. Drogą dedukcji,
doszłam więc do wniosku, że „Dzikim białkiem” będę
zachwycona. Jak na życzenie, przy najbliższej wizycie w bibliotece,
natknęłam się na „Dzikie białko” leżące jak wół przy
samym wejściu i świecące mi po oczach. Znaczy, przeznaczenie.
Na początku,
przyznaję, nie było chemii. Jakieś takie wysilone wydawały mi się
te „wielkopłytowe” zmartwienia zespołu szalonych architektów...
Ale zaraz potem pani Chmielewska rozkręciła się w akcji z
ogrodzeniem i od tej pory poszło gładko, a ja dostałam to, co w
jej książkach lubię najbardziej. Te nieco odrealnione postacie i
zdarzenia, tę brawurę i ułańską fantazję, to misterne knucie
nieprawdopodobnych spisków, które w praktyce wymykają się spod
kontroli... Z chęcią uciekam do chmielewskiego świata po naiwne
przekonanie, że wystarczy niewielka grupka przyjaciół (ot, jakieś
pięć osób), trochę pomysłowości i już można, bez wielkich
nakładów finansowych, a także zupełnie bezkarnie, zdobywać/
naprawiać świat (według uznania). Każdy szary obywatel może
napadać nocą na pociągi, przestawić ogrodzenie na posesji
sąsiada, zorganizować lądowanie UFO, unieszkodliwiać urzędników
państwowych tudzież dokonać napadu rabunkowego w celu wymierzenia
sprawiedliwości. Można też (jak w przypadku „Całego zdania...”)
samodzielnie przedłubać się na wolność z lochów zamczyska, za
pomocą li i jedynie szydełka, przez kilkumetrowej grubości mur...
Wracając do
„Dzikiego białka”, trochę zastanawiało mnie, kiedy główni
bohaterowie robią zakupy, gotują obiady, jedzą, śpią i zajmują
się życiem rodzinny skoro non stop spiskują, jeżdżą, załatwiają
i urządzają nocne akcje. No i jak usprawiedliwiają przed
domownikami ciągłą nieobecność? I skąd biorą na to energię? E
tam, nieważne. Było fajnie i z upływem kartek, żałowałam, że
koniec coraz bliżej. Do ostatniej chwili liczyłam też na jakiś
spektakularny zamach na decydenta półgłówka blokującego słuszne
ustawy.
I wszystko
byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden fragment, przy
którym szlag mnie z lekka trafił. Otóż po całej tej krytyce
wokół bezmyślnego dewastowania, zatruwania, marnotrawienia i
nadmiernego eksploatowania środowiska naturalnego, światli obrońcy
upraw ekologicznych i przyrody (szczególnie chronionej) nagle
zakopują w lesie śmieci. Co gorsza, widzą w tym czyn chwalebny:
„Jednostka
płci żeńskiej poleciła posprzątać ślady po posiłku.
- Zakopać!
- zakomenderowała.- Żadnego paskudzenia! Szczególnie te cholerne
puszki po pasztecie, dzika upolować możemy, ale nie będziemy
zaśmiecać środowiska! Niech który wykopie dołek.
Saperki
znajdowały się w samochodach, pozostawionych dość daleko, na
drodze. Nikomu nie chciało się lecieć po nie taki kawał, Janusz
wykopał zatem nieduży dołek śrubokrętem, wybrawszy w tym celu
możliwie miękkie miejsce. Upchnął weń puszki, niedbale zgarnął
na wierzch trochę ziemi i przysypał to trawą, patykami i liśćmi.”
A to
wszystko u stóp Puszczy Kampinoskiej i po dyskusji jak możliwie
najbardziej humanitarnie i bezboleśnie zabić zwierzynę. Normalnie
ręce opadają. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby te niedbale
zakopane puszki mogły posłużyć do uatrakcyjnienia sceny
polowania, ale jednak zeźliło mnie, że autorka pozwoliła sobie na
taką niekonsekwencję. Zwłaszcza, że ujawniła się tu druga
niedorzeczność. Bohaterowie, którzy zawracają sobie głowę i
utrudniają życie przewożąc w samochodzie: łeb łosia, stertę
gnijących ryb i różnoraki sprzęt tyleż ciężki co niewymiarowy,
raptem mają problem by zabrać ze sobą kilka małych i lekkich
śmieci, więc zakopują je w lesie. I nawet tego nie zrobili
porządnie. Już pomijam, że widok śmieci poutykanych w lesie
wyjątkowo doprowadza mnie do szału, więc czytając ten nieszczęsny
fragment, straciłam całą sympatię dla bohaterów. O tyle dobrze,
że dopiero pod koniec.
Nie czepiajmy się drobiazgów: puszki sobie zardzewieją w ziemi, a są niezbędne dla akcji:) Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy uwielbiając Lesia, nie doceniają Białka, bo u mnie zależnie od fazy Białko stoi na równi z L., albo jest równie dobre:) Parę razy nawet wydawało mi się, że jest lepsze:P Bo ludzi, którzy nie umierają ze śmiechu nad tymi dwoma książkami nie rozumiem zupełnie:)
OdpowiedzUsuńMimo swojego czepialstwa, umarłam ze śmiechu :) Ja do Lesia i Białka dorzuciłabym jeszcze "Lądowanie w Garwolinie", które jest napisane w podobnym duchu i do którego uwielbiam wracać :)
OdpowiedzUsuńNie jestem wielbicielem Lądowania, ale poetyka faktycznie podobna:)
Usuń