piątek, 10 sierpnia 2012

Joanna Chmielewska „Dzikie białko”

Do lektury „Dzikiego białka” trochę sprowokowała mnie lubiana przez mnie blogerka, stwierdzeniem, że książkę tę odrzuciła ze wstrętem. Wyznała też, że nie fascynuje jej, powszechnie uwielbiany, „Lesio”, za to jako ulubione książki Joanny Chmielewskiej wymieniła sporo takich, które mnie akurat nie wciągnęły. Drogą dedukcji, doszłam więc do wniosku, że „Dzikim białkiem” będę zachwycona. Jak na życzenie, przy najbliższej wizycie w bibliotece, natknęłam się na „Dzikie białko” leżące jak wół przy samym wejściu i świecące mi po oczach. Znaczy, przeznaczenie.

Na początku, przyznaję, nie było chemii. Jakieś takie wysilone wydawały mi się te „wielkopłytowe” zmartwienia zespołu szalonych architektów... Ale zaraz potem pani Chmielewska rozkręciła się w akcji z ogrodzeniem i od tej pory poszło gładko, a ja dostałam to, co w jej książkach lubię najbardziej. Te nieco odrealnione postacie i zdarzenia, tę brawurę i ułańską fantazję, to misterne knucie nieprawdopodobnych spisków, które w praktyce wymykają się spod kontroli... Z chęcią uciekam do chmielewskiego świata po naiwne przekonanie, że wystarczy niewielka grupka przyjaciół (ot, jakieś pięć osób), trochę pomysłowości i już można, bez wielkich nakładów finansowych, a także zupełnie bezkarnie, zdobywać/ naprawiać świat (według uznania). Każdy szary obywatel może napadać nocą na pociągi, przestawić ogrodzenie na posesji sąsiada, zorganizować lądowanie UFO, unieszkodliwiać urzędników państwowych tudzież dokonać napadu rabunkowego w celu wymierzenia sprawiedliwości. Można też (jak w przypadku „Całego zdania...”) samodzielnie przedłubać się na wolność z lochów zamczyska, za pomocą li i jedynie szydełka, przez kilkumetrowej grubości mur...
Wracając do „Dzikiego białka”, trochę zastanawiało mnie, kiedy główni bohaterowie robią zakupy, gotują obiady, jedzą, śpią i zajmują się życiem rodzinny skoro non stop spiskują, jeżdżą, załatwiają i urządzają nocne akcje. No i jak usprawiedliwiają przed domownikami ciągłą nieobecność? I skąd biorą na to energię? E tam, nieważne. Było fajnie i z upływem kartek, żałowałam, że koniec coraz bliżej. Do ostatniej chwili liczyłam też na jakiś spektakularny zamach na decydenta półgłówka blokującego słuszne ustawy.
I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden fragment, przy którym szlag mnie z lekka trafił. Otóż po całej tej krytyce wokół bezmyślnego dewastowania, zatruwania, marnotrawienia i nadmiernego eksploatowania środowiska naturalnego, światli obrońcy upraw ekologicznych i przyrody (szczególnie chronionej) nagle zakopują w lesie śmieci. Co gorsza, widzą w tym czyn chwalebny:
„Jednostka płci żeńskiej poleciła posprzątać ślady po posiłku.
- Zakopać! - zakomenderowała.- Żadnego paskudzenia! Szczególnie te cholerne puszki po pasztecie, dzika upolować możemy, ale nie będziemy zaśmiecać środowiska! Niech który wykopie dołek.
Saperki znajdowały się w samochodach, pozostawionych dość daleko, na drodze. Nikomu nie chciało się lecieć po nie taki kawał, Janusz wykopał zatem nieduży dołek śrubokrętem, wybrawszy w tym celu możliwie miękkie miejsce. Upchnął weń puszki, niedbale zgarnął na wierzch trochę ziemi i przysypał to trawą, patykami i liśćmi.”
A to wszystko u stóp Puszczy Kampinoskiej i po dyskusji jak możliwie najbardziej humanitarnie i bezboleśnie zabić zwierzynę. Normalnie ręce opadają. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby te niedbale zakopane puszki mogły posłużyć do uatrakcyjnienia sceny polowania, ale jednak zeźliło mnie, że autorka pozwoliła sobie na taką niekonsekwencję. Zwłaszcza, że ujawniła się tu druga niedorzeczność. Bohaterowie, którzy zawracają sobie głowę i utrudniają życie przewożąc w samochodzie: łeb łosia, stertę gnijących ryb i różnoraki sprzęt tyleż ciężki co niewymiarowy, raptem mają problem by zabrać ze sobą kilka małych i lekkich śmieci, więc zakopują je w lesie. I nawet tego nie zrobili porządnie. Już pomijam, że widok śmieci poutykanych w lesie wyjątkowo doprowadza mnie do szału, więc czytając ten nieszczęsny fragment, straciłam całą sympatię dla bohaterów. O tyle dobrze, że dopiero pod koniec.

3 komentarze:

  1. Nie czepiajmy się drobiazgów: puszki sobie zardzewieją w ziemi, a są niezbędne dla akcji:) Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy uwielbiając Lesia, nie doceniają Białka, bo u mnie zależnie od fazy Białko stoi na równi z L., albo jest równie dobre:) Parę razy nawet wydawało mi się, że jest lepsze:P Bo ludzi, którzy nie umierają ze śmiechu nad tymi dwoma książkami nie rozumiem zupełnie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo swojego czepialstwa, umarłam ze śmiechu :) Ja do Lesia i Białka dorzuciłabym jeszcze "Lądowanie w Garwolinie", które jest napisane w podobnym duchu i do którego uwielbiam wracać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem wielbicielem Lądowania, ale poetyka faktycznie podobna:)

      Usuń