wtorek, 12 czerwca 2012

Boris Akunin „Pelagia i biały buldog”

Wpadłam w ciąg czytelniczy w towarzystwie Erasta Fandorina i trwałam w nim sobie najlepsze, kiedy w bibliotece zauważyłam książkę B. Akunina z całkiem innej serii. Sięgnęłam po nią z nieufnością, bo po co się rozpraszać? A nuż autor coś w niej przekombinował, zmienił radykalnie styl, okaże się gorsza i stracę czas? No, ale zaryzykowałam i wpadłam po uszy!
Seria o przygodach sprytnej mniszki Pelagii ma zupełnie inny klimat niż cykl o moskiewskim detektywie, zarówno ze względu na specyfikę miejsca akcji jak i sposób narracji (który idealnie z tym miejscem współgra). Inni są też bohaterowie, ale nie można się od tego świata przedstawionego oderwać. Zwłaszcza gdy przebrnie się przez pierwszych kilka rozdziałów, które snują się leniwie i nijak nie mogą dotrzeć do sedna, czyli interesującej nas intrygi kryminalnej, jakby autor wystawiał cierpliwość czytelnika na próbę. Potem akcja łaskawie przenosi się w miejsce zbrodni (choć może to zbyt szumne słowo, zważając na początkowe okoliczności), gdzie znów zwalnia jak wody rzeki po wyjściu z wirażu, rozlewające się w szerokim i płytkim korycie na terenie równinnym. Już czytelnik myślał, że się zacznie akcja i pełne napięcia śledzenie błyskotliwej dedukcji mniszki, a tu kolejne rozczarowanie (lecz „niech żywi nie tracą nadziei”, kto dotrwa do końca zostanie wynagrodzony). Pelagia z początku okazuje się jakaś taka mało dociekliwa, bierna i niezbyt zaangażowana w sprawę (być może dlatego, że wolałaby poważniejsze „ćwiczenie zakonne”). W międzyczasie mamy liczne dygresje niezwiązane z zagadką, które zajmują niemałą powierzchnię powieści i nawet sam autor bezczelnie doradza je ominąć (!). Wreszcie, kiedy na dobre załapaliśmy klimat nadwołżańskich miasteczek i poznaliśmy specyfikę ich mieszkańców, a także straciliśmy nadzieję na pełnokrwisty kryminał, jest drgnięcie. Dalsza część sukcesywnie nabiera tempa, coraz bardziej intryguje, a nawet pojawiają się sceny wręcz sensacyjne i jeżące włos na głowie. Kiedy mamy już jasne rozwiązanie zagadki i ujętego sprawcę, ze zdziwieniem zauważamy, że do końca książki pozostało jeszcze sporo zadrukowanych stron. Czyżby autor miał zamiar zaserwować nam kolejną porcję leniwych dygresji, opisów i charakterystyk na pożegnanie? Otóż nie, ale zdradzać szczegółów nie będę.
Akunin w serii pt. „kryminał prowincjonalny” buduje świat jak z opowieści lokalnego gawędziarza: ciepły i swojski, ale i trochę mroczny, tajemniczy. Pełno w nim wyrazistych, różnorodnych, świetnie nakreślonych postaci (w tym np. jedna budząca mój autentyczny niepokój, nieufność i obrzydzenie mimo, że do jej charakterystyki nie użyto jednoznacznie negatywnych określeń, a i zachowanie mogło wydawać się niegroźne). Natura odgrywa w powieści ważną rolę i bierze udział w wydarzeniach, jest więc także swoistym bohaterem. Język jest kwiecisty, nieco archaiczny, wzbogacony w regionalizmy czy elementy gwarowe. Jest to lektura, którą powinno się czytać w pewnym skupieniu, niespiesznie zatapiając się w świat Zawołża przełomu XIX i XX wieku. Próbowałam ją sobie dawkować, żeby za szybko nie zakończyć spotkania z uroczą siostrą Pelagią i władyką Mitrofaniuszem, ale po przerwaniu lektury i tak nie byłam w stanie skupić się na niczym innym i w rezultacie przeczytałam powieść jednym tchem. Po czym z wielką niecierpliwością pobiegłam wypożyczyć kolejny tom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz