Wpadłam w
ciąg czytelniczy w towarzystwie Erasta Fandorina i trwałam w nim
sobie najlepsze, kiedy w bibliotece zauważyłam książkę B.
Akunina z całkiem innej serii. Sięgnęłam po nią z nieufnością,
bo po co się rozpraszać? A nuż autor coś w niej przekombinował,
zmienił radykalnie styl, okaże się gorsza i stracę czas? No, ale
zaryzykowałam i wpadłam po uszy!
Seria o przygodach sprytnej
mniszki Pelagii ma zupełnie inny klimat niż cykl o moskiewskim
detektywie, zarówno ze względu na specyfikę miejsca akcji jak i
sposób narracji (który idealnie z tym miejscem współgra). Inni są
też bohaterowie, ale nie można się od tego świata przedstawionego
oderwać. Zwłaszcza gdy przebrnie się przez pierwszych kilka
rozdziałów, które snują się leniwie i nijak nie mogą dotrzeć
do sedna, czyli interesującej nas intrygi kryminalnej, jakby autor
wystawiał cierpliwość czytelnika na próbę. Potem akcja łaskawie
przenosi się w miejsce zbrodni (choć może to zbyt szumne słowo,
zważając na początkowe okoliczności), gdzie znów zwalnia jak
wody rzeki po wyjściu z wirażu, rozlewające się w szerokim i
płytkim korycie na terenie równinnym. Już czytelnik myślał, że
się zacznie akcja i pełne napięcia śledzenie błyskotliwej
dedukcji mniszki, a tu kolejne rozczarowanie (lecz „niech żywi nie
tracą nadziei”, kto dotrwa do końca zostanie wynagrodzony).
Pelagia z początku okazuje się jakaś taka mało dociekliwa, bierna
i niezbyt zaangażowana w sprawę (być może dlatego, że wolałaby
poważniejsze „ćwiczenie zakonne”). W międzyczasie mamy liczne
dygresje niezwiązane z zagadką, które zajmują niemałą
powierzchnię powieści i nawet sam autor bezczelnie doradza je
ominąć (!). Wreszcie, kiedy na dobre załapaliśmy klimat
nadwołżańskich miasteczek i poznaliśmy specyfikę ich
mieszkańców, a także straciliśmy nadzieję na pełnokrwisty
kryminał, jest drgnięcie. Dalsza część sukcesywnie nabiera
tempa, coraz bardziej intryguje, a nawet pojawiają się sceny wręcz
sensacyjne i jeżące włos na głowie. Kiedy mamy już jasne
rozwiązanie zagadki i ujętego sprawcę, ze zdziwieniem zauważamy,
że do końca książki pozostało jeszcze sporo zadrukowanych stron.
Czyżby autor miał zamiar zaserwować nam kolejną porcję leniwych
dygresji, opisów i charakterystyk na pożegnanie? Otóż nie, ale
zdradzać szczegółów nie będę.
Akunin w
serii pt. „kryminał prowincjonalny” buduje świat jak z
opowieści lokalnego gawędziarza: ciepły i swojski, ale i trochę
mroczny, tajemniczy. Pełno w nim wyrazistych, różnorodnych,
świetnie nakreślonych postaci (w tym np. jedna budząca mój
autentyczny niepokój, nieufność i obrzydzenie mimo, że do jej
charakterystyki nie użyto jednoznacznie negatywnych określeń, a i
zachowanie mogło wydawać się niegroźne). Natura odgrywa w
powieści ważną rolę i bierze udział w wydarzeniach, jest więc
także swoistym bohaterem. Język jest kwiecisty, nieco archaiczny,
wzbogacony w regionalizmy czy elementy gwarowe. Jest to lektura,
którą powinno się czytać w pewnym skupieniu, niespiesznie
zatapiając się w świat Zawołża przełomu XIX i XX wieku.
Próbowałam ją sobie dawkować, żeby za szybko nie zakończyć
spotkania z uroczą siostrą Pelagią i władyką Mitrofaniuszem, ale
po przerwaniu lektury i tak nie byłam w stanie skupić się na
niczym innym i w rezultacie przeczytałam powieść jednym tchem. Po
czym z wielką niecierpliwością pobiegłam wypożyczyć kolejny
tom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz