Do
podgatunku zwanego kryminałem skandynawskim dłuższy czas nie
ciągnęło mnie ze zwykłej przekory. A bo to pełno bestsellerów i
ekranizacji wykwitło w tym temacie ostatnio, a ja się w takich
wypadkach podejrzliwa robię (nie wiedzieć czemu). W odległych
czasach, kiedy słyszałam „literatura skandynawska” to przed
oczyma pojawiały mi się tanie a' la harleqinowe wydania 50-
tomowych sag „ludzi lodu” czy innych „Siguurunów, synów
Svaanlauga ze śnieżnej krainy” pełnych krzepkich dziewoi,
rosłych blond wojowników, nieskomplikowanych dylematów i gorących
romansów. A teraz przyszła moda na skandynawski kryminał i nie
wiadomo co to i czy warto. No, ale pomyślałam, że nie będę się
ograniczać i kierować stereotypami. Zwłaszcza, że mama od
dłuższego czasu zaczytuje się w Henningu Mankellu (i podkochuje w
Wallanderze) i co rusz w jakiejś księgarni czy bibliotece
podsłuchuję entuzjastyczne rozmowy, że ci Skandynawowie to
potrafią pisać, że klimat, że świetnie zakreślone tło
społeczne, że to, że tamto... No i właśnie ostatnio udałam się
do biblioteki osiedlowej szukając jakiegoś „wallandera”,
którego mama jeszcze nie czytała i za którego ja bym się mogła
zabrać. Bibliotekarka widząc moje, zmarszczone w intelektualnym
wysiłku czoło („Brałam już tę „Zaporę” czy nie?”)
pośpieszyła mi z pomocą wręczając „Lód w żyłach” z
gorliwym zapewnieniem, że świetna książka, że autorka nie z tych
najpopularniejszych, ale pisze lepiej niż niejeden skandynawski
pisarz i och i ach! No to wzięłam, a co! „Zaporę” też - na
wszelki wypadek („chyba nie brałam...”). Napaliłam się na ten
„Lód...” (ha! suchar...) i przeczytałam
sobie jeszcze ze dwie recenzje na blogach książkowych. Były
pozytywne i zwracały uwagę na szczególny klimat powieści. No to
siup! Zaczęłam czytać bardzo późnym wieczorem i rzeczywiście
przepowiednie się spełniły, były ciarki. Klimat jak z dobrego
thrillera, może nawet na pograniczu horroru, ale w dobrym guście.
Co my tam mamy? Ano,
opuszczoną bazę badawczą w wyjątkowo pustym rejonie Grenlandii,
odciętą od wszelkich cywilizacyjnych usług i trudno dostępną.
Telefon padł, internet padł, ogrzewanie prawie padło, z jedzeniem
krucho, samochody zepsute... Zresztą, i tak na nic by się nie
przydały, bo przy takiej pogodzie tylko skuter daje szansę na
dotarcie gdziekolwiek zanim człek zdąży umrzeć z zimna. Ale
skuter też zepsuty. A helikoptery nie dolecą przy takiej pogodzie
(jakby kto pytał). Pogoda panuje taka, że przejście kilkunastu
metrów z budynku do budynku może skończyć się tragicznie. Do
tego najbliższa osada ludzka jest wiecznie tonąca we mgle,
opustoszała i położona ho, ho albo i dalej, a mieszkańcy (są, a
jakoby nikogo nie było) dziwni, nieprzyjaźni i uważają teren
stacji za przeklęty. W tej oto scenerii COŚ się wydarzyło. Nie
wiadomo co. Ma to ustalić 6- osobowa grupa (w składzie: prawniczka,
dyrektor banku, lekarz, ratownik, informatyk i była pracownica
stacji badawczej) wysłana przez islandzki bank chcący uniknąć
wypłaty ubezpieczenia (takie tam formalności, nieistotne dla fabuły
w zasadzie). Ogromnym atutem książki jest to, że czytelnik (tj.
ja) trzęsie portkami ze strachu i spać po nocach nie może chociaż
trupa ani dudu. Kałuż krwi, luzem latających wnętrzności tudzież
psychopatycznego mordercy szalejącego w zamieci śnieżnej z
siekierą także brak. Są tylko niejasne przesłanki, że trójce
zaginionych pracowników stała się krzywda z przyczyn nie do końca
naturalnych. A to jakiś tajemniczy amatorski creepy filmik (ale to
pewnie wygłupy), a to ślady jakby krwawe (ale najpewniej nie, a jak
już to od foki pochodzące), a to jakieś szczątki ludzkie (ale
chyba dawno zmarłej śmiercią naturalną osoby, pochowanej jak Pan
Bóg przykazał). Za to klimat! Ciemno, zimno, pusto, bezwzględna i
nieprzyjazna przyroda, legendy mieszające się z historią,
poczucie, że policja nie pomoże, szpitala nie ma. Jesteśmy tylko
my i domysły. I tak przez 2/3 książki.
I nagle - sru! Napięcie
spada do zera w ułamku sekundy. Zjawia się jednak policja,
wszystkim sprawnie się zajmuje, bohaterowie lądują w ciepłym
hoteliku w cywilizowanym miasteczku. Jest bezpiecznie, swojsko,
sympatycznie. Okazuje się, że mieszkańcy wioski, którzy tak jak i
główna bohaterka, słabo znają język duński, a do tego są
nieufni i małomówni nagle konwersują dużo i chętnie, używając
zdań podrzędnie złożonych, naszpikowanych słowami, którym
daleko do li i jedynie zakresu podstawowego. Oczywiście bohaterka
też nagle robi się biegła w duńskim i niemal zaprzyjaźnia się z
rozmówcami. W finale okazuje się, że ci prości, uzależnieni od
alkoholu tubylcy o prymitywnych dążeniach (jak pierwotnie nam
wmawiano) to całkiem ambitne, głęboko odczuwające i analizujące
swe zachowanie osoby, które raz-dwa radzą sobie z trwającym od lat
nałogiem, podejmą pracę, idą na uniwersytet itd. Ja tam im nie
żałuję, ale zdarzenia i postaci robią się mało prawdopodobne i
nawet nieco infantylne. Można by się jeszcze ewentualnie czepiać
stylu miejscami pozbawionego lekkości literackiej. To, że język
jest prosty, bez zbędnych upiększeń to nie jest wada, ale cecha,
która pomaga budować specyficzny klimat. Jednak bywały takie
fragmenty (niedługie i nieczęste) gdzie miałam wrażenie, że
autorka chce już przejść do następnej sceny lub przekazać jakiś
fakt, ale nie ma na to pomysłu, więc robi to szybko i niechlujnie
(zbyt dużo powtórzeń, monotonia).
I na tym wady się
kończą, bo „Lód w żyłach” to raczej rzecz warta uwagi.
Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest ciekawe i nie wypływa zbyt
wcześnie. Nie jest też ono zbyt fantazyjne i całkiem niemożliwe
do samodzielnego wykrycia przez czytelnika. Co prawda w kwestii
„tajemniczej choroby” pozostaje niedomówienie, ale chyba każdy
średnio rozgarnięty czytelnik będzie w stanie wymyślić
przynajmniej jedną naukową przyczynę jako powód tej przypadłości.
Postaci są zarysowane tak, że każda zyskuje swój indywidualny
charakter, można więc jednych polubić, drugich nie - według
uznania. Zaletą książki jest też opis tła społecznego, który
uświadamia, że choćby nie wiadomo jak bardzo drugi człowiek był
nam obcy kulturowo to i tak wszyscy jesteśmy tacy sami. Do tego
można się dowiedzieć kilku ciekawostek o Grenlandczykach, ich
kulturze, filozofii życia i języku (np. dlaczego nie występują w
nim przekleństwa). Podsumowując: miałam duże oczekiwania, które
powieść w większości spełniła. Jedyne co mnie zawiodło, to
niekonsekwencja jeśli chodzi o klimat i nastrój, ale może to i
dobrze, że w pewnym momencie przestało straszyć, bo ileż można
się bać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz