środa, 1 sierpnia 2012

Kolonie, czyli zmora dzieciństwa...

Trochę wstyd przyznać, ale nie znosiłam kolonii. Była to jedyna rzecz, która co roku mnie i bratu zatruwała myśli i radość ze zbliżających się wakacji. Ale mama uparcie i bezlitośnie wysyłała nas na „przymusowe kolonie karne” i jedyne co mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia to wybór turnusu: pierwszy, drugi czy trzeci. Wybieraliśmy pierwszy, żeby jak najszybciej odbębnić i mieć z głowy ten przykry obowiązek. Tak więc dla mnie prawdziwe wakacje zaczynały się dopiero pod koniec lipca.
W koloniach najgorsze było nie tyle to, że jestem bez mamusi i daleko od domu, ale raczej ten przymus spędzania czasu w narzuconym miejscu, w narzucony sposób, w narzuconym towarzystwie, uzależnienie od obcych ludzi 24 godziny na dobę i niemożność przerwania tego w dowolnym momencie ani wprowadzenia zmian. Gorzej niż w szkole. Najbardziej dołujący był tzw. „czas wolny”, którego było zawsze zdecydowanie więcej niż pozostałego i polegał na siedzeniu w ośrodku bez żadnych zorganizowanych zajęć czy wycieczek i bez możliwości samodzielnego wyjścia. Czas wlókł się wtedy niemiłosiernie, a mnie szlag trafiał na myśl, ile fajnych rzeczy mogłabym teraz robić, gdybym była wolna. Dla poprawy samopoczucia, w takich chwilach snułam sobie różne scenariusze ucieczki i możliwości powrotu do domu na własną rękę. Planowałam kiedy i gdzie najlepiej się spakować (żeby nikt nie zauważył), którędy i kiedy wyjść (przez kuchnię, głównym wyjściem, od podwórka czy przez okno; w nocy czy podczas obiadu). Rozpatrywałam ile kilometrów jest do najbliższego miasteczka i jak długo bym tam wędrowała z plecakiem bez narażania się na obławę (może iść skrajem lasu?). Na takich rozmyślaniach czas jakoś leciał do kolacji.
No i jeszcze jedno zatruwało mi kolonie - brat. Brat, jako taki, nie sprawiał żadnych problemów, tyle że ja cierpiałam na syndrom najstarszego z rodzeństwa (a także z kuzynostwa oraz dzieci krewnych i znajomych królika). Mniej więcej od siódmego roku życia byłam obciążana odpowiedzialnością za odesłane do dziecięcego pokoju trzódki mocno nieletnich osobników, podczas gdy rodzice i ich goście miło spędzali czas na salonach. Oczywiście dzieciarnia wiedziała, że mam ich pilnować i nigdy nie zdarzyło się by choć jeden dzieciak nie pobiegł do swoich rodziców ze skargą na mnie (o jakąś zawinioną niechcący pierdołę) albo z głośnym rykiem, bo np. mimo moich usilnych starań, wyrżnął główką o biurko podczas zabawy w berka. Smarkacz szedł z płaczem do swej mamusi, moja mamusia czuła się przed tamtą mamusią głupio, wołała mnie na dywanik, dostawałam reprymendę przy wszystkich zgromadzonych, bachor miał satysfakcję (co wizualizował wywalonym dyskretnie w moją stronę ozorem). Ta odpowiedzialność, której nigdy nie potrafiłam należycie sprostać, sprawiała, że nie znosiłam wizyt młodszych dzieci. No i na koloniach z bratem miałam te samą nerwicę. Jako, że był on zawsze w innej grupie i nie miałam go na oku, całe dnie rozmyślałam, czy sobie przypadkiem czegoś właśnie nie złamał, nie przytrzasnął, nie rozciął, nie pobił się z kimś, nie poryczał itd. A w ogóle to utrudniał mi moje wyimaginowane ucieczki, bo trzeba było uwzględniać go w organizacji, co znacznie ją komplikowało.
Do tego dochodziła kompletnie nieodpowiedzialna i niekompetentna (w oczach znerwicowanej 10-latki) kadra, której najwyraźniej towarzystwo dzieci przeszkadzało w beztroskich wakacjach. Zajmowali się oni zwykle romansowaniem lub flirtowaniem i starali się, by dzieciarnia im w tym nie przeszkadzała. Był Pan Ratownik, który nie raczył przeprowadzić ani jednej lekcji pływania (chociaż były w programie i opłacone dodatkowo). Chodził za to przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu w samych tylko majteczkach do pływania i ślinił się na widok 11-letnich dziewczynek. Był kierowca, który prowadził na kacu. Byli opiekunowie, którzy nie zauważyli, że jakiś obcy pan wywozi dzieci bryczką do lasu, że ktoś złamał rękę, że podopieczni chodzą po spadzistym dachu 3-piętrowego budynku, a niektórzy nawet okradają sklepy, ćpają i uprawiają przypadkowy seks. Na koloniach w Budapeszcie wychowawcy ograniczyli swój nadzór do zabrania nam paszportów, po czym nie mieli nic przeciwko by nieletni podopieczni samopas wychodzili na podbój węgierskiej stolicy, bez żadnej kontroli, znajomości języka i ograniczeń czasowych (a telefonów komórkowych – przypomnę - nie było). Wiecznie miałam poczucie, że jak budynek zacznie się palić, zgubimy się na wycieczce albo ktoś dostanie zapaści, ci dorośli ludzie wpadną w panikę i nie będą wiedzieli co robić. Albo w ogóle nie zareagują, bo nic nie zauważą. Za grosz im nie ufałam, toteż za każdym razem tuż po przyjeździe, studiowałam geografię okolicy, ustalałam odległości od najbliższych węzłów komunikacyjnych, a także robiłam rozeznanie w lokalizacji wyjść ewakuacyjnych, apteczek, gaśnic i telefonów w budynku. Oraz czy brat nie zrobił sobie krzywdy na dzień dobry. Na każdej wycieczce dyskretnie liczyłam czy ilość dzieci się zgadza przed, po i w trakcie. I gdzie jest brat. Nad jeziorem pilnowałam od niechcenia czy któraś główka za długo nie znika pod wodą. A także, co robi brat. Czy nikt nie lata pijany z siekierą, nie płacze w kącie, nie żre wilczej jagody. Odmawiałam sobie lodów i napojów, żeby zaoszczędzić kieszonkowe, w razie gdyby wszystkich położyła trupem jakaś zaraza i musiałabym wracać do domu sama. Co ja się na takich koloniach umordowałam to moje!
Raz jeden pozwoliłam sobie stracić czujność. Może dlatego, że ten jeden raz pojechałam bez brata. Było to na koloniach w Budapeszcie, kiedy zorganizowano nam wycieczkę do czegoś w rodzaju parku wodnego. Był to otwarty, dosyć rozległy teren, na którym znajdowało się kilka różnej wielkości i głębokości basenów, jakieś zjeżdżalnie, fontanny oraz miejsca do leżakowania. Większość bawiła się w mniejszych basenach, a ja z koleżanką poszłam na największy i najgłębszy, umiejscowiony na skraju parku wodnego. Bawiłyśmy się w najlepsze, gdy nagle zerwała się burza: zaczęło lać, grzmieć i błyskać. Wszyscy, oprócz nas, wybiegli z wody.
- Co oni tak zwiewają? 
- Nie wiem, może nie lubią pływać w deszczu? Ale zobacz jak fajnie, cały basen nasz... 
- Nooo, super. Popatrz jak fajnie woda wygląda od tych kropel... 
- Ekstra... Ty, a może oni się przestraszyli piorunów? 
- Niby czemu? Myślisz, że woda przewodzi prąd? 
- Eee, chyba niee... Niemożliwe... Przecież gdyby tak było, to co chwilę w jakimś jeziorze, albo nawet morzu, zdychałyby wszystkie ryby. Błyskawice na pewno często trafiają w wodę... Tak na chłopski rozum. 
- No fakt, to by było bez sensu... To co, nie wychodzimy? 
- Nie no, po co? 
Pływałyśmy sobie beztrosko, deszcz lał, burza szalała, a my zastanawiałyśmy się jakichże ciekawych wrażeń wizualnych mogłoby nam dostarczyć zjawisko trafienia pioruna w basen. Na usprawiedliwienie dodam, że miałyśmy po 12 lat i pewnym prawdom było nie po drodze z naszą logiką i stanem wiedzy. Po jakichś 5 minutach nadbiegła spanikowana starsza siostra koleżanki i zaczęła wrzeszczeć, żebyśmy wyłaziły. Teraz się dopiero zaniepokoiłyśmy i widząc wyraz jej twarzy, wystrzeliłyśmy na brzeg jak gonione przez stado rekinów. Okazało się, że cała kolonia zwiała pospiesznie do autokaru i tylko siostra koleżanki zauważyła, że nas nie ma, pozbierała nasze rzeczy i wszczęła poszukiwania. Biedaczka, pewnie cierpiała na znany mi syndrom, za to ja, ten jeden raz poczułam się naprawdę bezpieczna...
Bywało na koloniach oczywiście sporo fajnych momentów i wiele irytujących wtedy rzeczy dziś wydaje się błahym problemem. Do takich należała np. ciepła woda pojawiająca się raz na 3 dni i w ograniczonej ilości, czy śniadania w postaci chleba posmarowanego nożem. Niestety, główne wspomnienia jakie mi pozostały z kolonii to stres oraz nuda. Oraz co się dzieje z bratem.

3 komentarze:

  1. Czasu wolnego zdecydowanie było za dużo:) Raz jeden udało mi się wkręcić do robienia kolonijnej kroniki, więc czas wolny miałem zajęty. A tak to nuda, panie tego, nuda:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taa... Jedyni zadowoleni z kolonii to byli rodzice :)

      Usuń
    2. Zwykle tak bywa, ale jako rodzic zaczynam ich rozumieć:P

      Usuń