Trochę
wstyd przyznać, ale nie znosiłam kolonii. Była to jedyna rzecz,
która co roku mnie i bratu zatruwała myśli i radość ze
zbliżających się wakacji. Ale mama uparcie i bezlitośnie wysyłała
nas na „przymusowe kolonie karne” i jedyne co mieliśmy w tej
sprawie do powiedzenia to wybór turnusu: pierwszy, drugi czy trzeci.
Wybieraliśmy pierwszy, żeby jak najszybciej odbębnić i mieć z
głowy ten przykry obowiązek. Tak więc dla mnie prawdziwe wakacje
zaczynały się dopiero pod koniec lipca.
W koloniach
najgorsze było nie tyle to, że jestem bez mamusi i daleko od domu,
ale raczej ten przymus spędzania czasu w narzuconym miejscu, w
narzucony sposób, w narzuconym towarzystwie, uzależnienie od obcych
ludzi 24 godziny na dobę i niemożność przerwania tego w dowolnym
momencie ani wprowadzenia zmian. Gorzej niż w szkole. Najbardziej
dołujący był tzw. „czas wolny”, którego było zawsze
zdecydowanie więcej niż pozostałego i polegał na siedzeniu w
ośrodku bez żadnych zorganizowanych zajęć czy wycieczek i bez
możliwości samodzielnego wyjścia. Czas wlókł się wtedy
niemiłosiernie, a mnie szlag trafiał na myśl, ile fajnych rzeczy
mogłabym teraz robić, gdybym była wolna. Dla poprawy samopoczucia,
w takich chwilach snułam sobie różne scenariusze ucieczki i
możliwości powrotu do domu na własną rękę. Planowałam kiedy i
gdzie najlepiej się spakować (żeby nikt nie zauważył), którędy
i kiedy wyjść (przez kuchnię, głównym wyjściem, od podwórka
czy przez okno; w nocy czy podczas obiadu). Rozpatrywałam ile
kilometrów jest do najbliższego miasteczka i jak długo bym tam
wędrowała z plecakiem bez narażania się na obławę (może iść
skrajem lasu?). Na takich rozmyślaniach czas jakoś leciał do
kolacji.
No i jeszcze
jedno zatruwało mi kolonie - brat. Brat, jako taki, nie sprawiał
żadnych problemów, tyle że ja cierpiałam na syndrom najstarszego
z rodzeństwa (a także z kuzynostwa oraz dzieci krewnych i znajomych
królika). Mniej więcej od siódmego roku życia byłam obciążana
odpowiedzialnością za odesłane do dziecięcego pokoju trzódki
mocno nieletnich osobników, podczas gdy rodzice i ich goście miło
spędzali czas na salonach. Oczywiście dzieciarnia wiedziała, że
mam ich pilnować i nigdy nie zdarzyło się by choć jeden dzieciak
nie pobiegł do swoich rodziców ze skargą na mnie (o jakąś
zawinioną niechcący pierdołę) albo z głośnym rykiem, bo np.
mimo moich usilnych starań, wyrżnął główką o biurko podczas
zabawy w berka. Smarkacz szedł z płaczem do swej mamusi, moja
mamusia czuła się przed tamtą mamusią głupio, wołała mnie na
dywanik, dostawałam reprymendę przy wszystkich zgromadzonych,
bachor miał satysfakcję (co wizualizował wywalonym dyskretnie w
moją stronę ozorem). Ta odpowiedzialność, której nigdy nie
potrafiłam należycie sprostać, sprawiała, że nie znosiłam wizyt
młodszych dzieci. No i na koloniach z bratem miałam te samą
nerwicę. Jako, że był on zawsze w innej grupie i nie miałam go na
oku, całe dnie rozmyślałam, czy sobie przypadkiem czegoś właśnie
nie złamał, nie przytrzasnął, nie rozciął, nie pobił się z
kimś, nie poryczał itd. A w ogóle to utrudniał mi moje
wyimaginowane ucieczki, bo trzeba było uwzględniać go w
organizacji, co znacznie ją komplikowało.
Do tego
dochodziła kompletnie nieodpowiedzialna i niekompetentna (w oczach
znerwicowanej 10-latki) kadra, której najwyraźniej towarzystwo
dzieci przeszkadzało w beztroskich wakacjach. Zajmowali się oni
zwykle romansowaniem lub flirtowaniem i starali się, by dzieciarnia
im w tym nie przeszkadzała. Był Pan Ratownik, który nie raczył
przeprowadzić ani jednej lekcji pływania (chociaż były w
programie i opłacone dodatkowo). Chodził za to przez 24 godziny na
dobę, 7 dni w tygodniu w samych tylko majteczkach do pływania i
ślinił się na widok 11-letnich dziewczynek. Był kierowca, który
prowadził na kacu. Byli opiekunowie, którzy nie zauważyli, że
jakiś obcy pan wywozi dzieci bryczką do lasu, że ktoś złamał
rękę, że podopieczni chodzą po spadzistym dachu 3-piętrowego
budynku, a niektórzy nawet okradają sklepy, ćpają i uprawiają
przypadkowy seks. Na koloniach w Budapeszcie wychowawcy ograniczyli
swój nadzór do zabrania nam paszportów, po czym nie mieli nic
przeciwko by nieletni podopieczni samopas wychodzili na podbój
węgierskiej stolicy, bez żadnej kontroli, znajomości języka i
ograniczeń czasowych (a telefonów komórkowych – przypomnę - nie
było). Wiecznie miałam poczucie, że jak budynek zacznie się
palić, zgubimy się na wycieczce albo ktoś dostanie zapaści, ci
dorośli ludzie wpadną w panikę i nie będą wiedzieli co robić.
Albo w ogóle nie zareagują, bo nic nie zauważą. Za grosz im nie
ufałam, toteż za każdym razem tuż po przyjeździe, studiowałam
geografię okolicy, ustalałam odległości od najbliższych węzłów
komunikacyjnych, a także robiłam rozeznanie w lokalizacji wyjść
ewakuacyjnych, apteczek, gaśnic i telefonów w budynku. Oraz czy
brat nie zrobił sobie krzywdy na dzień dobry. Na każdej wycieczce
dyskretnie liczyłam czy ilość dzieci się zgadza przed, po i w
trakcie. I gdzie jest brat. Nad jeziorem pilnowałam od niechcenia
czy któraś główka za długo nie znika pod wodą. A także, co
robi brat. Czy nikt nie lata pijany z siekierą, nie płacze w kącie,
nie żre wilczej jagody. Odmawiałam sobie lodów i napojów, żeby
zaoszczędzić kieszonkowe, w razie gdyby wszystkich położyła
trupem jakaś zaraza i musiałabym wracać do domu sama. Co ja się
na takich koloniach umordowałam to moje!
Raz jeden
pozwoliłam sobie stracić czujność. Może dlatego, że ten jeden
raz pojechałam bez brata. Było to na koloniach w Budapeszcie, kiedy
zorganizowano nam wycieczkę do czegoś w rodzaju parku wodnego. Był
to otwarty, dosyć rozległy teren, na którym znajdowało się kilka
różnej wielkości i głębokości basenów, jakieś zjeżdżalnie,
fontanny oraz miejsca do leżakowania. Większość bawiła się w
mniejszych basenach, a ja z koleżanką poszłam na największy i
najgłębszy, umiejscowiony na skraju parku wodnego. Bawiłyśmy się
w najlepsze, gdy nagle zerwała się burza: zaczęło lać, grzmieć
i błyskać. Wszyscy, oprócz nas, wybiegli z wody.
- Co oni
tak zwiewają?
- Nie
wiem, może nie lubią pływać w deszczu? Ale zobacz jak fajnie,
cały basen nasz...
- Nooo, super. Popatrz jak fajnie woda wygląda od tych kropel...
- Ekstra...
Ty, a może oni się przestraszyli piorunów?
- Niby
czemu? Myślisz, że woda przewodzi prąd?
- Eee,
chyba niee... Niemożliwe... Przecież gdyby tak było, to co chwilę
w jakimś jeziorze, albo nawet morzu, zdychałyby wszystkie ryby.
Błyskawice na pewno często trafiają w wodę... Tak na chłopski
rozum.
- No
fakt, to by było bez sensu... To co, nie wychodzimy?
- Nie no,
po co?
Pływałyśmy
sobie beztrosko, deszcz lał, burza szalała, a my zastanawiałyśmy
się jakichże ciekawych wrażeń wizualnych mogłoby nam dostarczyć
zjawisko trafienia pioruna w basen. Na usprawiedliwienie dodam, że
miałyśmy po 12 lat i pewnym prawdom było nie po drodze z naszą
logiką i stanem wiedzy. Po jakichś 5 minutach nadbiegła
spanikowana starsza siostra koleżanki i zaczęła wrzeszczeć,
żebyśmy wyłaziły. Teraz się dopiero zaniepokoiłyśmy i widząc
wyraz jej twarzy, wystrzeliłyśmy na brzeg jak gonione przez stado
rekinów. Okazało się, że cała kolonia zwiała pospiesznie do
autokaru i tylko siostra koleżanki zauważyła, że nas nie ma,
pozbierała nasze rzeczy i wszczęła poszukiwania. Biedaczka, pewnie
cierpiała na znany mi syndrom, za to ja, ten jeden raz poczułam się
naprawdę bezpieczna...
Bywało na
koloniach oczywiście sporo fajnych momentów i wiele irytujących
wtedy rzeczy dziś wydaje się błahym problemem. Do takich należała
np. ciepła woda pojawiająca się raz na 3 dni i w ograniczonej
ilości, czy śniadania w postaci chleba posmarowanego nożem.
Niestety, główne wspomnienia jakie mi pozostały z kolonii to stres
oraz nuda. Oraz co się dzieje z bratem.
Czasu wolnego zdecydowanie było za dużo:) Raz jeden udało mi się wkręcić do robienia kolonijnej kroniki, więc czas wolny miałem zajęty. A tak to nuda, panie tego, nuda:)
OdpowiedzUsuńTaa... Jedyni zadowoleni z kolonii to byli rodzice :)
UsuńZwykle tak bywa, ale jako rodzic zaczynam ich rozumieć:P
Usuń