poniedziałek, 2 lipca 2012

Louisa May Alcott „Małe kobietki” (ilustracje Jame's Prunier, komentarze Adrien Lherm)

Dawno, dawno temu, gdy byłam mocno niepełnoletnim dziewczęciem, mój dziadek miał zwyczaj, przy okazji spacerów ze mną, ni stąd ni zowąd wstępować do księgarni i prosić sprzedawcę żeby znalazł jakąś książkę „dla tej młodej damy”. Sprzedawcy z reguły rzucali mi krótkie spojrzenie, o nic nie pytali, szli w regały i wracali z jedną książką. Nie z kilkoma do wyboru, które mi prezentowano w oczekiwaniu, że wybiorę sobie coś pod mój gust. Wracali z jedną książką, wręczali ją dziadkowi, dziadek płacił i wręczał mi. Trochę mnie dziwiło, że przy zakupie tych lektur, nikogo nie interesowało moje zdanie, ale przynajmniej teraz patrząc na moją kolekcję książek „dziadkowych” widzę przekrój gustów literackich księgarzy. Albo ich wyobrażeń na temat gustu dziewczynek. Żaden nie trafił w sedno, szczerze mówiąc. Były to głównie książki o dorastających pannach z dobrego domu żyjących dużo wcześniej niż ja. Zdarzały się też, zbyt poważne wtedy dla mnie, powieści obyczajowe o nastoletniej młodzieży i zupełnie „niedziewczyńska” fantastyka. Czemuż ach, czemuż nikt wówczas nie wpadł na „Porwanie Baltazara Gąbki” czy „Niesamowity dwór”? Sama musiałam sobie wygrzebać te pożółkłe i brudnawe pozycje z imponującej biblioteczki w domu dziadków (sądząc po roku wydania, kupowali je dla mojej 12-letniej wówczas mamy).
Tymczasem moje „dziadkowe” książki okazywały się co do jednej nietrafione... przy pierwszym podejściu. Przy drugim, zwykle jakiś rok czy dwa lata później, odkrywałam ich nową jakość i nawet jeśli nie były szalenie porywające, czytało się je dobrze i doceniałem ich różnorodność. Tak też było z „Małymi kobietkami”.

Czytanie powieści dla młodzieży, w której rzeczona młodzież nie tylko nie używa wulgaryzmów, ale w ogóle posługuje się poprawnie formułowanymi, pełnymi zdaniami i ładnym słownictwem, a także za największy grzech młodości uważa umalowanie ust, było dla mnie doświadczeniem ciekawym i nawet oczyszczającym. Wiem, że świat przedstawiony w „Małych kobietkach” może uchodzić za nazbyt wyidealizowany i naiwny (chyba nawet dla współczesnych mu czytelników), ale co tam! Taki właśnie miał być! Louisa M. Alcott chciała stworzyć świat w pewnym sensie idealny, ku pokrzepieniu i pouczeniu młodych duszyczek. Czasem uśmiechałam się pod nieistniejącym wąsem, kiedy bohaterki składały samokrytykę zupełnie serio zarzucając sobie egoizm (np. z powodu zaoszczędzonego na drobne przyjemności dolara czy niedostatecznego zapału do pracy) i świadome swych słabości, uroczyście przyrzekały jeszcze pilniejsze dążenie do skorygowania ułomnego charakteru. Kiwałam też głową nad, brzmiącymi jak złote myśl z księgi cytatów, wypowiedziami matki pointującymi dany rozdział. No cóż, literatura z morałem rządzi się swoimi prawami, a w końcu trzeba „Małym kobietkom” przyznać, że swego czasu cieszyły się ogromną popularnością wśród dorastających dziewcząt.
Powieść została napisana w 1868 roku, niedługo po wojnie secesyjnej i panuje w niej staromodny, dobroduszny klimat przeciwstawiony wojnie w tle i walce bohaterek o byt. Śledzimy życie codzienne rodziny pozbawionej chwilowo ojca (służącego na froncie) i borykającej się z różnymi problemami (głównie natury finansowej). Rodzina składa się z mądrej, zaradnej, serdecznej matki i czterech córek, z których każda prezentuje inna postawę i typ osobowości oraz przechodzi pewien etap i przemianę w swym nastoletnim życiu, a my towarzyszymy im w mniej lub bardziej niecodziennych wydarzeniach.
Z początku mnie nie wciągnęło, ale za drugim razem wsiąkłam chętnie i z przyjemnością w ten staroświecki świat, wypełniony skromnymi sukienkami z popeliny lub muślinu, kwiatami w wazonie, robótkami ręcznymi wieczorową porą przy kominku, balami, konwenansami, służącymi i przygrywaniem na fortepianie do wspólnego poobiedniego śpiewania. Choć przyznaję, czytałam trochę na raty, z tygodniowymi przerwami czasem.
Lektura, prócz właściwości umoralniających, miała dla mnie niewątpliwie zalety poznawcze. Obserwujemy w powieści obyczaje i społeczeństwo amerykańskie sprzed 150 lat i dowiadujemy się mnóstwa rzeczy. Głównie dzięki bardzo ciekawemu wydaniu (Świat Książki) zaopatrzonemu w liczne komentarze, ciekawostki i wyjaśnienia dla współczesnych czytelników w postaci starych rycin, zdjęć, fragmentów gazet itp. Dzięki tym zapiskom na marginesie dowiadywałam się jakie były wówczas trendy w modzie, reklamy, zdobycze techniki, jakie desery jadano, jak wyglądał typowy wystrój wnętrz domów itd. Zamieszczane były tam też wiadomości historyczne i krótkie noty biograficzne. Właściwie te poboczne notatki stanowią drugą lekturę i sprawiają, że powieść czyta się dłużej i z większą uwagą, czując bardziej namacalnie atmosferę tamtych czasów. „Małe kobietki” to powieść napisana językiem sprawnym i przyjemnym w odbiorze a także - mimo moralizatorstwa - zabawnym. Właściwie, im byłam starsza tym lżej mi się książkę czytało.

A GDY GŁĘBIEJ POGRZEBAĆ...
W niektórych powieściach można dopatrzyć się drugiego dna czyli elementów autobiograficznych i w przypadku „Małych kobietek” niewątpliwie mamy z nimi do czynienia. Po pierwsze, siostry March to alter ego autorki i jej trzech sióstr. Najstarsza siostra Anna Bronson została opisana jako Meg, trzecia z kolei Elizabeth Sewall to książkowa Beth, najmłodsza Abigail May (nazywana May) to Amy, zaś odzwierciedleniem samej Louisy May jest Jo. Kolejnym podobieństwem jest fakt, że rodzina Alcottów w rzeczywistości także borykała się z problemami finansowymi i panny Alcott musiały pracować na utrzymanie domu.
„Małe kobietki” spełniają wobec swej autorki rolę terapeutyczną przedstawiając rodzinę Alcottów podobną, ale jednak lepszą, z pewnymi kosmetycznymi poprawkami - taką jaką Louisa May wolałaby mieć. Autorka dodała „swojej” bohaterce kilka cech i zdarzeń w życiu, które w rzeczywistości nie zaistniały, nad czym zresztą ubolewała. W rzeczywistości też matka autorki była tak zapracowaną i obciążoną odpowiedzialnością za rodzinę kobietą, że nie miała już czasu ani siły na anielską cierpliwość i codzienne długie rozmowy z córkami wieczorami przy kominku.
Co do ojca autorki - z niego to był niezły oryginał! Amos Bronson Alcott był wiecznie bujającym w obłokach ekscentrykiem (i egocentrykiem), który nie poczuwał się do zapewnienia rodzinie materialnego bytu. Ograniczał się do tłamszenia charakterów córek (głównie niepokornej Louisy) i metodach wychowawczych opartych na manipulacji. Był powieściopisarzem, poetą, pedagogiem, wegetarianinem i utopistą, który pokusił się nawet o stworzenie własnego raju na ziemi. Założył on w 1843 roku wioskę o uroczej (i jakże oryginalnej) nazwie Fruitlands, która miała dać świadectwo zepsutemu światu swoją samowystarczalnością i funkcjonowaniem w zgodzie ze szlachetnymi zasadami. Społeczność tej rajskiej krainy liczyła sobie w porywach 14 osób i nie żywiła się żadnymi produktami pochodzenia zwierzęcego, nie stosowała używek, sztucznie podgrzanej wody ani światła. W praktyce oznaczało to picie wyłącznie wody (herbata i kawa to używki, zresztą i tak nie wolno było zagotować wody do ich przyrządzenia), jedzenie głównie owoców i wybranych warzyw (marchew, buraki i ziemniaki były zakazane jako nieczyste, bo rosnące w ziemi i dążące ku dołowi). Ubranie i obuwie mogło być jedynie płócienne (wszak wełna pochodziła od zwierzęcia, a bawełna była pozyskiwana niewolniczą pracą). Mieszkańcy Fruitlands nie mieli majątku osobistego i nie mogli handlować ani korzystać z pracy najemnej lub wykonywanej przez zwierzęta. Ostatecznie projekt upadł po siedmiu miesiącach, gdyż życie w zgodzie z zasadami pana Alcotta okazało się w praktyce niewykonalne, zwłaszcza zimą.
Ojciec autorki był więc w jej rodzinnym domu kimś albo nieobecnym (przynajmniej duchem) albo wręcz uciążliwym, toteż Louisa w „Małych kobietkach” umieściła go poza akcją powieści. Ojciec panien March jest gdzieś daleko na froncie - walczy o swoje ideały, nie uczestniczy w codziennym życiu rodziny i nie mąci w skromnym, ale bezpiecznym świecie małych kobietek i ich matki. To matka jest w powieści filarem i oparciem dla dzieci, to ona tworzy dom i go utrzymuje.
Jest w „Małych kobietkach” też pewien bardzo osobisty wątek dotyczący romantycznego uczucia Louisy do pewnego młodego Polaka. Władysław Wiśniewski (Laddie), uwieczniony został w książce jako Laurie, w którym podkochiwały się wszystkie czytelniczki (tak, ja też!). Otóż wiosną 1865 roku Louisa, pracując jako opiekunka chorowitej Amerykanki, znalazła się w szwajcarskim uzdrowisku. Tam poznała 21-letniego młodzieńca, uczestnika powstania styczniowego, który zauroczył Louisę swoją wrażliwością, talentami artystycznymi, inteligencją no i pewnie urodą. Ku radości Louisy - z wzajemnością. Tyle, że, jak łatwo obliczyć, ona była od niego o 12 lat starsza, co dla panny Alcott stanowiło barierę nie do przeskoczenia. Nie mówiąc już o innych, mniej lub bardziej istotnych, różnicach. Louisa niewątpliwie odżyła i dowartościowała się przez tę znajomość, choć miała ona charakter wyłącznie platoniczny. Długie spacery, rozmowy, wieczory przy fortepianie - to wszystko co łączyło „kochanków”. Panna Alcott pilnowała by nie przekroczyć pewnych granic, a rok później, gdy spędziła z „Laddiem” w Paryżu dwa tygodnie, wyraźnie, choć ze łzami w oczach, zażyczyła sobie by było to ich ostatnie spotkanie. W tym czasie w Paryżu studiowała malarstwo najmłodsza siostra autorki „Małych kobietek” i w głowie Louisy zrodził się plan by zeswatać tych dwoje (cóż, w końcu May była od „Laddiego” tylko 4 lata starsza...). Niestety, chemii nie było i plan spalił na panewce. Jak na ironię, 12 lat później May w wieku 38. lat poślubiła aż o 15 lat młodszego Szwajcara (no i co, Louiso, trzeba było się tak przejmować co ludzie powiedzą?). Louisa jednak dopięła swego w powieści, gdzie Laurie, mimo pokrewieństwa dusz z Jo, żeni się z najmłodszą Amy. O tym, że „związek” z młodym Polakiem był czymś istotnym dla Louisy świadczyć może fakt, iż przed śmiercią usunęła ze swoich pamiętników ten wątek swojego życia.
Louisa May Alcott była wegetarianką, feministką, abolicjonistką. Choć nie miała męża ani dzieci, wychowywała, po śmierci May w 1879, siostrzenicę Lulu (małą Louisę May). Miewała też chwile słabości i zwątpienia. W wieku 25 lat rozważała ponoć samobójstwo. gdy nie mogł znaleźć pracy, krótko potem zmarła jej siostra Elizabeth, a następnie Anna wyszła za mąż, opuszczając dom rodzinny. Louisa całe życie rywalizowała z ojcem, którego uważała w pewnym sensie za swego ciemiężcę, niepozwalającego jej być sobą i tłamszącego jej charakter. W odwecie przejęła „męskie” obowiązki w domu i utrzymywała rodzinę Alcottów z pisania, pokazując ojcu kto tu naprawdę nosi spodnie. Przez ostatnie lata życia borykała się z problemami zdrowotnymi i zmarła prawdopodobnie na toczeń, dwa dni po Amosie Bronsonie.

4 komentarze:

  1. Mam to samo wydanie Małych Kobietek, musze jednak przyznać, że troche mnie zmęczyły:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam to uczucie. Mi "kobietki" czytało się nierówno; jednego dnia nie mogłam przebrnąć dwóch stron, a po tygodniowej przerwie pochłaniałam cztery rozdziały na raz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. 59 year old Research Nurse Mordecai Gudger, hailing from Drumheller enjoys watching movies like Joe Strummer: The Future Is Unwritten and Cosplaying. Took a trip to Strasbourg – Grande île and drives a Caravan. kontynuuj czytanie

    OdpowiedzUsuń