Dawno, dawno temu, gdy
byłam mocno niepełnoletnim dziewczęciem, mój dziadek miał
zwyczaj, przy okazji spacerów ze mną, ni stąd ni zowąd wstępować
do księgarni i prosić sprzedawcę żeby znalazł jakąś książkę
„dla tej młodej damy”. Sprzedawcy z reguły rzucali mi krótkie
spojrzenie, o nic nie pytali, szli w regały i wracali z jedną
książką. Nie z kilkoma do wyboru, które mi prezentowano w
oczekiwaniu, że wybiorę sobie coś pod mój gust. Wracali z jedną
książką, wręczali ją dziadkowi, dziadek płacił i wręczał mi.
Trochę mnie dziwiło, że przy zakupie tych lektur, nikogo nie
interesowało moje zdanie, ale przynajmniej teraz patrząc na moją
kolekcję książek „dziadkowych” widzę przekrój gustów
literackich księgarzy. Albo ich wyobrażeń na temat gustu
dziewczynek. Żaden nie trafił w sedno, szczerze mówiąc. Były to
głównie książki o dorastających pannach z dobrego domu żyjących
dużo wcześniej niż ja. Zdarzały się też, zbyt poważne wtedy
dla mnie, powieści obyczajowe o nastoletniej młodzieży i zupełnie
„niedziewczyńska” fantastyka. Czemuż ach, czemuż nikt wówczas
nie wpadł na „Porwanie Baltazara Gąbki” czy „Niesamowity
dwór”? Sama musiałam sobie wygrzebać te pożółkłe i brudnawe
pozycje z imponującej biblioteczki w domu dziadków (sądząc po
roku wydania, kupowali je dla mojej 12-letniej wówczas mamy).
Tymczasem moje
„dziadkowe” książki okazywały się co do jednej nietrafione...
przy pierwszym podejściu. Przy drugim, zwykle jakiś rok czy dwa
lata później, odkrywałam ich nową jakość i nawet jeśli nie
były szalenie porywające, czytało się je dobrze i doceniałem ich
różnorodność. Tak też było z „Małymi kobietkami”.
Czytanie powieści dla
młodzieży, w której rzeczona młodzież nie tylko nie używa
wulgaryzmów, ale w ogóle posługuje się poprawnie formułowanymi,
pełnymi zdaniami i ładnym słownictwem, a także za największy
grzech młodości uważa umalowanie ust, było dla mnie
doświadczeniem ciekawym i nawet oczyszczającym. Wiem, że świat
przedstawiony w „Małych kobietkach” może uchodzić za nazbyt
wyidealizowany i naiwny (chyba nawet dla współczesnych mu
czytelników), ale co tam! Taki właśnie miał być! Louisa M.
Alcott chciała stworzyć świat w pewnym sensie idealny, ku
pokrzepieniu i pouczeniu młodych duszyczek. Czasem uśmiechałam się
pod nieistniejącym wąsem, kiedy bohaterki składały samokrytykę
zupełnie serio zarzucając sobie egoizm (np. z powodu
zaoszczędzonego na drobne przyjemności dolara czy niedostatecznego
zapału do pracy) i świadome swych słabości, uroczyście
przyrzekały jeszcze pilniejsze dążenie do skorygowania ułomnego
charakteru. Kiwałam też głową nad, brzmiącymi jak złote myśl z
księgi cytatów, wypowiedziami matki pointującymi dany rozdział.
No cóż, literatura z morałem rządzi się swoimi prawami, a w
końcu trzeba „Małym kobietkom” przyznać, że swego czasu
cieszyły się ogromną popularnością wśród dorastających
dziewcząt.
Powieść została
napisana w 1868 roku, niedługo po wojnie secesyjnej i panuje w niej
staromodny, dobroduszny klimat przeciwstawiony wojnie w tle i walce
bohaterek o byt. Śledzimy życie codzienne rodziny pozbawionej
chwilowo ojca (służącego na froncie) i borykającej się z różnymi
problemami (głównie natury finansowej). Rodzina składa się z
mądrej, zaradnej, serdecznej matki i czterech córek, z których
każda prezentuje inna postawę i typ osobowości oraz przechodzi
pewien etap i przemianę w swym nastoletnim życiu, a my towarzyszymy
im w mniej lub bardziej niecodziennych wydarzeniach.
Z początku mnie nie
wciągnęło, ale za drugim razem wsiąkłam chętnie i z
przyjemnością w ten staroświecki świat, wypełniony skromnymi
sukienkami z popeliny lub muślinu, kwiatami w wazonie, robótkami
ręcznymi wieczorową porą przy kominku, balami, konwenansami,
służącymi i przygrywaniem na fortepianie do wspólnego
poobiedniego śpiewania. Choć przyznaję, czytałam trochę na raty,
z tygodniowymi przerwami czasem.
Lektura, prócz
właściwości umoralniających, miała dla mnie niewątpliwie zalety
poznawcze. Obserwujemy w powieści obyczaje i społeczeństwo
amerykańskie sprzed 150 lat i dowiadujemy się mnóstwa rzeczy.
Głównie dzięki bardzo ciekawemu wydaniu (Świat Książki)
zaopatrzonemu w liczne komentarze, ciekawostki i wyjaśnienia dla
współczesnych czytelników w postaci starych rycin, zdjęć,
fragmentów gazet itp. Dzięki tym zapiskom na marginesie
dowiadywałam się jakie były wówczas trendy w modzie, reklamy,
zdobycze techniki, jakie desery jadano, jak wyglądał typowy wystrój
wnętrz domów itd. Zamieszczane były tam też wiadomości
historyczne i krótkie noty biograficzne. Właściwie te poboczne
notatki stanowią drugą lekturę i sprawiają, że powieść czyta
się dłużej i z większą uwagą, czując bardziej namacalnie
atmosferę tamtych czasów. „Małe kobietki” to powieść
napisana językiem sprawnym i przyjemnym w odbiorze a także - mimo
moralizatorstwa - zabawnym. Właściwie, im byłam starsza tym lżej
mi się książkę czytało.
A GDY GŁĘBIEJ
POGRZEBAĆ...
W niektórych powieściach
można dopatrzyć się drugiego dna czyli elementów
autobiograficznych i w przypadku „Małych kobietek” niewątpliwie
mamy z nimi do czynienia. Po pierwsze, siostry March to alter ego
autorki i jej trzech sióstr. Najstarsza siostra Anna Bronson została
opisana jako Meg, trzecia z kolei Elizabeth Sewall to książkowa
Beth, najmłodsza Abigail May (nazywana May) to Amy, zaś
odzwierciedleniem samej Louisy May jest Jo. Kolejnym podobieństwem
jest fakt, że rodzina Alcottów w rzeczywistości także borykała
się z problemami finansowymi i panny Alcott musiały pracować na
utrzymanie domu.
„Małe kobietki”
spełniają wobec swej autorki rolę terapeutyczną przedstawiając
rodzinę Alcottów podobną, ale jednak lepszą, z pewnymi
kosmetycznymi poprawkami - taką jaką Louisa May wolałaby mieć.
Autorka dodała „swojej” bohaterce kilka cech i zdarzeń w życiu,
które w rzeczywistości nie zaistniały, nad czym zresztą
ubolewała. W rzeczywistości też matka autorki była tak
zapracowaną i obciążoną odpowiedzialnością za rodzinę kobietą,
że nie miała już czasu ani siły na anielską cierpliwość i
codzienne długie rozmowy z córkami wieczorami przy kominku.
Co do ojca autorki - z
niego to był niezły oryginał! Amos Bronson Alcott był wiecznie
bujającym w obłokach ekscentrykiem (i egocentrykiem), który nie
poczuwał się do zapewnienia rodzinie materialnego bytu. Ograniczał
się do tłamszenia charakterów córek (głównie niepokornej
Louisy) i metodach wychowawczych opartych na manipulacji. Był
powieściopisarzem, poetą, pedagogiem, wegetarianinem i utopistą,
który pokusił się nawet o stworzenie własnego raju na ziemi.
Założył on w 1843 roku wioskę o uroczej (i jakże oryginalnej)
nazwie Fruitlands, która miała dać świadectwo zepsutemu światu
swoją samowystarczalnością i funkcjonowaniem w zgodzie ze
szlachetnymi zasadami. Społeczność tej rajskiej krainy liczyła
sobie w porywach 14 osób i nie żywiła się żadnymi produktami
pochodzenia zwierzęcego, nie stosowała używek, sztucznie
podgrzanej wody ani światła. W praktyce oznaczało to picie
wyłącznie wody (herbata i kawa to używki, zresztą i tak nie wolno
było zagotować wody do ich przyrządzenia), jedzenie głównie
owoców i wybranych warzyw (marchew, buraki i ziemniaki były
zakazane jako nieczyste, bo rosnące w ziemi i dążące ku dołowi).
Ubranie i obuwie mogło być jedynie płócienne (wszak wełna
pochodziła od zwierzęcia, a bawełna była pozyskiwana niewolniczą
pracą). Mieszkańcy Fruitlands nie mieli majątku osobistego i nie
mogli handlować ani korzystać z pracy najemnej lub wykonywanej
przez zwierzęta. Ostatecznie projekt upadł po siedmiu miesiącach,
gdyż życie w zgodzie z zasadami pana Alcotta okazało się w
praktyce niewykonalne, zwłaszcza zimą.
Ojciec autorki był więc
w jej rodzinnym domu kimś albo nieobecnym (przynajmniej duchem) albo
wręcz uciążliwym, toteż Louisa w „Małych kobietkach”
umieściła go poza akcją powieści. Ojciec panien March jest gdzieś
daleko na froncie - walczy o swoje ideały, nie uczestniczy w
codziennym życiu rodziny i nie mąci w skromnym, ale bezpiecznym
świecie małych kobietek i ich matki. To matka jest w powieści
filarem i oparciem dla dzieci, to ona tworzy dom i go utrzymuje.
Jest w „Małych
kobietkach” też pewien bardzo osobisty wątek dotyczący
romantycznego uczucia Louisy do pewnego młodego Polaka. Władysław
Wiśniewski (Laddie), uwieczniony został w książce jako Laurie, w
którym podkochiwały się wszystkie czytelniczki (tak, ja też!).
Otóż wiosną 1865 roku Louisa, pracując jako opiekunka chorowitej
Amerykanki, znalazła się w szwajcarskim uzdrowisku. Tam poznała
21-letniego młodzieńca, uczestnika powstania styczniowego, który
zauroczył Louisę swoją wrażliwością, talentami artystycznymi,
inteligencją no i pewnie urodą. Ku radości Louisy - z
wzajemnością. Tyle, że, jak łatwo obliczyć, ona była od niego o
12 lat starsza, co dla panny Alcott stanowiło barierę nie do
przeskoczenia. Nie mówiąc już o innych, mniej lub bardziej
istotnych, różnicach. Louisa niewątpliwie odżyła i
dowartościowała się przez tę znajomość, choć miała ona
charakter wyłącznie platoniczny. Długie spacery, rozmowy, wieczory
przy fortepianie - to wszystko co łączyło „kochanków”. Panna
Alcott pilnowała by nie przekroczyć pewnych granic, a rok później,
gdy spędziła z „Laddiem” w Paryżu dwa tygodnie, wyraźnie,
choć ze łzami w oczach, zażyczyła sobie by było to ich ostatnie
spotkanie. W tym czasie w Paryżu studiowała malarstwo najmłodsza
siostra autorki „Małych kobietek” i w głowie Louisy zrodził
się plan by zeswatać tych dwoje (cóż, w końcu May była od
„Laddiego” tylko 4 lata starsza...). Niestety, chemii nie było i
plan spalił na panewce. Jak na ironię, 12 lat później May w wieku
38. lat poślubiła aż o 15 lat młodszego Szwajcara (no i co,
Louiso, trzeba było się tak przejmować co ludzie powiedzą?).
Louisa jednak dopięła swego w powieści, gdzie Laurie, mimo
pokrewieństwa dusz z Jo, żeni się z najmłodszą Amy. O tym, że
„związek” z młodym Polakiem był czymś istotnym dla Louisy
świadczyć może fakt, iż przed śmiercią usunęła ze swoich
pamiętników ten wątek swojego życia.
Louisa May Alcott była
wegetarianką, feministką, abolicjonistką. Choć nie miała męża
ani dzieci, wychowywała, po śmierci May w 1879, siostrzenicę Lulu
(małą Louisę May). Miewała też chwile słabości i zwątpienia.
W wieku 25 lat rozważała ponoć samobójstwo. gdy nie mogł znaleźć
pracy, krótko potem zmarła jej siostra Elizabeth, a następnie Anna
wyszła za mąż, opuszczając dom rodzinny. Louisa całe życie
rywalizowała z ojcem, którego uważała w pewnym sensie za swego
ciemiężcę, niepozwalającego jej być sobą i tłamszącego jej
charakter. W odwecie przejęła „męskie” obowiązki w domu i
utrzymywała rodzinę Alcottów z pisania, pokazując ojcu kto tu
naprawdę nosi spodnie. Przez ostatnie lata życia borykała się z
problemami zdrowotnymi i zmarła prawdopodobnie na toczeń, dwa dni
po Amosie Bronsonie.
Mam to samo wydanie Małych Kobietek, musze jednak przyznać, że troche mnie zmęczyły:)
OdpowiedzUsuńZnam to uczucie. Mi "kobietki" czytało się nierówno; jednego dnia nie mogłam przebrnąć dwóch stron, a po tygodniowej przerwie pochłaniałam cztery rozdziały na raz :)
OdpowiedzUsuń59 year old Research Nurse Mordecai Gudger, hailing from Drumheller enjoys watching movies like Joe Strummer: The Future Is Unwritten and Cosplaying. Took a trip to Strasbourg – Grande île and drives a Caravan. kontynuuj czytanie
OdpowiedzUsuńprawnik rozwody rzeszow
OdpowiedzUsuń