wtorek, 24 lipca 2012

Antoni Czechow „Dramat na polowaniu”

Klasycy literatury światowej zostali już ocenieni przez historię, więc trudno na temat ich najbardziej znanych dzieł dyskutować. Zostały tak dogłębnie zbadane i ocenione, że można o nich powiedzieć właściwie już tylko oczywistości. Ale „Dramat na polowaniu” nie jest znanym dziełem Czechowa, mało tego, ponoć sam autor niezbyt chciał się do tej powieści przyznawać.
Na książkę natknęłam się przy okazji spontanicznej wizyty w bibliotece z gatunku „na chybił trafił”, w drodze z warzywniaka do domu. Stanęłam przed regałami i problemem: coś na „D”, a może coś średnio grubego, albo z fajną okładką? Za dużo tego było, siaty ciążyły, więc chciałam już wychodzić, gdy niechcący zerknęłam na najniższą, prawie pustą półkę. No i tam właśnie w odosobnieniu, nieco przekrzywiony leżał „Dramat na polowaniu”. Podnoszę i widzę, że wydanie starsze ode mnie a książka jakby nieużywana. Zerknęłam na notę od wydawcy, z której dowiedziałam się, że jest to jedyna powieść Czechowa i w dodatku tak różna od jego dorobku, że to parodia nowego, modnego wówczas, brukowego gatunku literackiego – kryminału, że powieść była w odcinkach drukowana w „Nowościach Dnia” - pisemku, które dość samowolnie okaleczało pierwotny tekst i nie kwapiło się z wypłatą honorarium i że autor generalnie wstydził się „Dramatu na polowaniu” ze względu na wątek sensacyjny, a więc odejście od dobrego smaku literackiego.
Czegoś tu nie zrozumiałam. Dlaczego Czechow miałby się wstydzić swojego „kryminału”, skoro napisał go wyłącznie jako parodię pogardzanego gatunku? Może chodziło o to, że „Nowości Dnia” tak radykalnie zmieniły tekst autora, że stracił on całą swoją wymowę? Jak zresztą można wyczytać w posłowiu, Czechow od początku nie był dumny ze współpracy z pismem brukowym (które sam nazywał „Plugastwa Dnia”), ale zmusiła go do tego kroku sytuacja finansowa. O kryminale wybitny pisarz wypowiadał się bez litości: „Są i były na tym świecie rzeczy straszne (…), lecz takich straszydeł [powieści kryminalnych] jeszcze nigdy nie było (…) Strach pomyśleć, że istnieją takie upiorne mózgi, z których wypełznąć mogą owi potworni Ojcobójcy, Dramaty itd. Morderstwa, ludożerstwa, milionowe przegrane, zjawy, fałszywi hrabiowie, ruiny zamków, sowy, szkielety, lunatycy... diabli wiedzą czego tylko nie ma w tych fantazjach zniewolonej i pijackiej myśli (…) Straszna fabuła, straszne postacie, straszna logika i składnia, ale najstraszniejsza jest nieznajomość życia...” Ciekawe co wielki literat powiedziałby o powieściach kryminalnych dzisiaj...
Wyobrażam sobie, że za czasów Czechowa kryminał rzeczywiście musiał prezentować bardzo niski poziom jeśli chodzi o walory literackie. Widocznie nie było w nim miejsca na pogłębioną charakterystykę, nieszablonowe postaci, głębszą refleksję i prawdopodobieństwo psychologiczne, a może nawet inteligentnie skonstruowaną zagadkę. Domyślam się, że w tamtych czasach gatunek ten był traktowany przez szanujących się pisarzy z pobłażaniem, ponieważ schlebiał najniższym gustom i potrzebom (z gatunku „chleba i igrzysk”), drukowany był wyłącznie w brukowcach i zapewne przypominał opowieści z naszego rodzimego miesięcznika „Detektyw”.

Informacje na okładce zaintrygowały mnie i byłam ciekawa jak wygląda parodia kryminału w wykonaniu Antoniego Czechowa. Już sam tytuł nawiązywał do typowej konstrukcji jakiegoś sensacyjnego nagłówka w gazecie, spodziewałam się więc, że będzie bardzo prześmiewczo. Nie oczekiwałam, co prawda, że mistrz będzie kalał swoje pióro i dobre imię ww. zjawami, sowami w ruinach zamku i innymi tanimi efektami, ale liczyłam na nieco większy sarkazm niż ten, który w „Dramacie...” zaserwowano. Właściwie jedyna kpina to pobieżnie i nieudolnie prowadzone śledztwo oraz irytujące przypisy Czechowa, w których zwraca uwagę na pewne aspekty (tak jakby nie wierzył w spostrzegawczość czytelnika), a także jawnie sugeruje kto jest winnym zbrodni. To dość mało, zważając na fakt, iż morderstwo i dochodzenie w jego sprawie zajmują jedynie 1/5 powieści. Są też ze dwie kąśliwe aluzje do samowoli redaktorów w kwestii wprowadzania zmian w drukowanych tekstach. Cała reszta to wcale nie najgorsza literatura, w dodatku daleka od kryminału. Owszem, zabójstwo jest, ale pojawia się ono niemal na końcu powieści i jest potraktowane po macoszemu: żadnej zawiłej dedukcji, żadnych zwrotów akcji, żadnego napięcia. Mamy za to w „Dramacie na polowaniu” galerię ludzkich postaci, zachowań i motywacji. Mamy też polemikę z utworami Dostojewskiego - o czym poinformowało mnie posłowie i dobrze, bo sama bym pewnie nie szukała takich skojarzeń. Chodzi o kwestię winy i kary - u Czechowa nie ma pod tym względem happy endu, sprawiedliwego rozwiązania. Jest za to refleksja, że społeczeństwo nieraz samo nie dąży do sprawiedliwości, nie jest w tym względzie zbyt dociekliwe.
Jeśli potraktujemy „Dramat na polowaniu” jak kryminał (albo jego parodię), w którym oczekujemy dreszczu emocji, rozwiązywania zagadki, tajemnicy i misternego układania szczegółów, to spotka nas zawód. Ale jeśli chcemy przyjrzeć się ciemnym stronom ludzkiej natury, mniejszym i większym patologiom, to książka jest jak znalazł. Ponoć Czechow (znów informacja z nieocenionego posłowia) interesował się sprawami kryminalnymi, psychiatrią oraz „wszelkimi dewiacjami tak zwanej duszy” i starał się wszystkie, na pozór irracjonalne, zachowania ludzkie wyjaśniać cechami charakteru lub okolicznościami. I to w „Dramacie na polowaniu” rzeczywiście widać.

środa, 18 lipca 2012

Henning Mankell „Zapora”

Ciąg dalszy mojego chaotycznego zaznajamiania się z kryminałem skandynawskim. Miałam zamiar podejść do trylogii „Millenium”, ale zanim się zdecydowałam, obejrzałam film i teraz czytanie jej wydaje mi się bez sensu (z dwojga złego wolę obejrzeć ekranizację czegoś co wcześniej przeczytałam, niż odwrotnie). „Zapora” to jedna z ostatnich części serii o komisarzu Wallanderze i ponoć wcale nie najlepsza, ale wystarczająco dobra by mnie zachęcić do zaznajomienia się z resztą powieści o policjancie ze szwedzkiej prowincji.

Narracja w „Zaporze” prowadzona jest szczegółowo, wręcz drobiazgowo i można by było pomyśleć, że przez to akcja rozwija się żmudnie i zbyt ociężale. Nic podobnego. Opisy myśli, emocji, drobnych gestów i szczegółów z codzienności komisarza są krótkie i konkretne, ale dość częste, więc nie odrywają czytelnika od głównego nurtu wydarzeń i nie rozpraszają, a jednak budują przekonujący obraz zarówno prywatnego jak i zawodowego życia bohatera. Jest to życie naznaczone samotnością i brakiem zrozumienia, z którymi Wallander walczy jak może. Ja z postacią policjanta z Ystadu zżyłam się od razu i z łatwością. Kibicowałam mu w jego poczynaniach i przeżywałam jego klęski. Trochę trudniej było mi stworzyć sobie obraz pozostałych bohaterów; wydawali się obdarzeni zbyt małą ilością emocji i cech indywidualnych. Także tło akcji zostało dość oszczędnie opisane.
Mankell przedstawia pracę policjanta bez zbędnych fajerwerków oraz brawurowych i niesamowitych zwrotów akcji: jako ciężkie, czasem niewdzięczne i frustrujące zajęcie. Dochodzenie do prawdy i rozwój śledztwa są w „Zaporze” opisane w sposób niespieszny, ale wciągający. Śledzimy, analizujemy i porządkujemy poszczególne elementy układanki razem z Wallanderem, który co jakiś czas podsumowuje dotychczasowe wydarzenia. Dzięki temu nie zgubiłam się w fabule i łatwo mi było, mimo rozmiarów powieści, ją zapamiętać.
Oprócz intrygi kryminalnej, mamy w „Zaporze” garść refleksji na temat współczesnego świata. Refleksje te są ubrane w przemyślenia i spostrzeżenia głównego bohatera, który momentami jawi się nam jako ostatni sprawiedliwy - stary pies (jak sam siebie określa), któremu z czasem coraz trudniej się odnaleźć w świecie i bronić takich wartości jak przyjaźń, honor czy prawda. Mnie kilka scen w „Zaporze” naprawdę poruszyło, może dlatego, że skojarzyły mi się z osobistymi doświadczeniami i odczuciami. Mankell porusza w powieści takie problemy jak globalizacja i uzależnienie ludzi od zdobyczy techniki, ale krytykuje też bardziej lokalnie. Zwraca uwagę na znieczulicę wśród młodych Szwedów, nietolerancję dla imigrantów, nieporadność niektórych instytucji państwowych, walkę o stołki, wysokie bezrobocie i takież podatki (ha! A wydawałoby się, że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona i ludzie są inni).
Na końcu można by się przyczepić, że kilka wątków śledztwa nie zostało wyjaśnionych, ale może w rzeczywistości tak właśnie jest? Może w wielu dochodzeniach pozostają białe plamy, których nie sposób wypełnić i już. Taka dola policjanta.

czwartek, 12 lipca 2012

Sławomir Mrożek „Rysunki”

Wygrzebałam sobie wiele lat temu tę książeczkę z biblioteki dziadków i bez skrupułów przywłaszczyłam. Została wydana w 1982 roku i często ją przeglądam, chociaż wszystkie rysunki znam na pamięć. Tak więc połowa z mocno już pożółkłych kartek lata luzem.
Wbrew pozorom „Rysunki” są do czytania. Do oglądania oczywiście też, ale na około 100 rysunków tylko 5 mogłoby się obejść bez napisów i przekaz byłby czytelny. Grafiki Mrożka naturalnie mają charakter satyryczny i są zabawne, ale jest w nich coś jeszcze. Jakaś głębsza refleksja, może trochę smutku? Mają pewien klimat, który ciężko mi określić, ale jest inny (jak dla mnie głębszy) niż np. u Mleczki czy Sawki. Chciałam zaprezentować tu jakieś dwa moje ulubione rysunki, ale okazało się, że takich znajdzie się ze 40, więc wrzucę tylko kilka związanych z odwiecznie bliską memu sercu problematyką.





środa, 11 lipca 2012

Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”

Z bibliotekami tak już mam, że jak przechodzę obok to muszę wejść. Chyba że akurat w danej filii przetrzymuję jakieś książki od pół roku, to wtedy cicho przemykam obok i szukam w mieście kolejnej, gdzie mam czystą kartę (wiem, to naganne, z drugiej strony miejska biblioteka już ładnie na mnie zarobiła...). Zawsze wchodzę „tylko na chwilę” zobaczyć czy jest konkretna książka i wyjść, albo tylko oddać książkę i wyjść, albo rzucić okiem i wyjść... I nigdy nie wychodzę wcześniej niż po pół godzinie. Bo mi się coś zawsze przypomni, bo znajdę przypadkiem jakiś intrygujący tytuł lub okładkę, bo nie mogę się zdecydować itp. A już najgorzej jak zabłądzę w dział dziecięco - młodzieżowy. Przed rozbiciem namiotu w tym sektorze i całodobowym koczowaniem tam, powstrzymują mnie jedynie spojrzenia: rozbawione pań bibliotekarek i zniesmaczone ludzi wczesnonastoletnich. Nie wiem z czym ci ostatni mają problem, ale ostatnio jakieś dziewczę grzebiące w wampirycznej fantastyce posłało mi nieuzasadnioną pogardę ze swych mrocznych, obmalowanych czarną kredką oczu, gdy z głupawym uśmiechem przeglądałam któregoś „Detektywa Kefirka”. Nic nie poradzę, lubię i już! Mam takie zrywy, że tygodniami czytuję wyłącznie książki dedykowane ludziom w wieku 10-14 lat. Odpręża mnie to, rozwija wyobraźnię, pozwala uciec do przeszłości (która dopiero teraz wydaje się taka beztroska). Poza tym, jak książka dobra, to przecież nieważne czy pisana była dla dzieci czy dla dorosłych.

Na „Tajemnicę człowieka z blizną” natknęłam się przypadkiem, bo mi się okładka pomyliła z czymś innym. Najpierw czytałam z życzliwym zainteresowaniem, potem z rosnącą ciekawością, a wreszcie niemal z szaleństwem w oku. Przy obiedzie ledwo trafiałam łyżką do buzi (a ja przecież nigdy nie czytam przy jedzeniu!) i z trudem powstrzymywałam się przed opuszczaniem co drugiej linijki, a nawet (o zgrozo!) przed zajrzeniem na ostatnią stronę. Autentycznie wciągnęło mnie i z zapałem snułam domysły co do tajemniczej tytułowej blizny. Muszę pochwalić autora za pomysł na fabułę, jej konstrukcję i sprytne, niby od niechcenia, przekazywanie młodym czytelnikom wiedzy o czasach słusznie minionych.
Na początku 12-letni Jasiek (a wraz z nim czytelnik) dostaje zagadkę: skąd się wzięła pokaźna blizna na twarzy ojca, czemu ją ukrywał od kilkunastu lat i nie chce o niej mówić? Trochę tajemniczo, trochę złowrogo i podejrzanie... Chłopiec musi przeprowadzić śledztwo w tej sprawie sam, bo najwyraźniej cała rodzina nabrała wody w usta, co tylko podsyca jego (i naszą) wyobraźnię. Wpada na różne tropy, tworzy różne wersje wydarzeń i po kolei je sprawdza. I właśnie przez te, opisane przystępnie i zabawnie, ustalenia Jaśka młody czytelnik zostaje uświadomiony w kwestii zakupów na kartki albo funkcji ZOMO. Oczywiście im dalej w las, tym bardziej napięcie rośnie, bo odpadają kolejne wersje wydarzeń, a my już zjedliśmy wszystkie paznokcie i dalej guzik wiemy. Co gorsza, kiedy w końcu zagadka zostaje wyjaśniona, autor złośliwie podrzuca nam kolejną i tu... książka się kończy. A niech to!

środa, 4 lipca 2012

Joanna Chmielewska „Zbieg okoliczności”

Fani Joanny Chmielewskiej wiedzą, że pisze ona różnie. Niektórzy twierdzą nawet, że nierówno i dzielą jej twórczość na „starą” i „nową” Chmielewską, przy czym sporo czytelników bardziej ceni sobie wcześniejszą twórczość pani Joanny. I ja z grubsza to zdanie podzielam. Jak wynika z moich obliczeń, do tej pory przeczytałam jedynie 27 z około 65 jej książek, więc znawcą się mienić nie mogę, ale swoje odczucia mam. Autorka bardzo często główną bohaterką powieści czyni niejaką Joannę Chmielewską - obdarza ją swoimi cechami, stanem cywilnym, ilością dzieci, zamiłowaniami oraz zawodem. Z czasem postać ta występuje w coraz starszym wydaniu, jest więc coraz mniej ruchliwa, odważna, zadziorna i dociekliwa. Wydaje mi się nawet, że bywa jakaś taka rozmemłana w swym - dotąd uroczym - roztrzepaniu. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że owa Joanna rzadziej bierze bezpośredni udział w szalonych aferach - więcej siedzi w domu i rozmyśla oraz rozmawia ze znajomymi nad kolejnym piwkiem. Nie to, żebym narzekała, bo czytać to się da, ale już z nieco mniejszą przyjemnością.
Trzeba jednak przyznać, że Chmielewska jest fenomenem. Po pierwsze, odkryła i niepodzielnie zajęła pewną niszę w polskiej literaturze. Stworzyła swój własny, niepowtarzalny i oryginalny nie tylko styl narracji, ale i w zasadzie cały gatunek literacki. Odtąd każdy, kto będzie próbował napisać kryminał komediowy, choćby na rzęsach stanął, będzie porównywany do Chmielewskiej, a jakość jego dzieła będzie weryfikowana na podstawie norm przez nią ustalonych. Jest też Chmielewska nad wyraz płodna: średnio wydaje jakieś 1,5 książki rocznie i to już od 48 lat, a ma na swym koncie także słuchowiska radiowe. Według szacunków chmielewskich ekspertów, stworzyła paręset nietuzinkowych postaci i uśmierciła około dwustu osób. Stworzyła też kilkadziesiąt związków frazeologicznych, maksym i powiedzonek.
Dodam też, że powieści Chmielewskiej dobrze się czyta po lekturze jej autobiografii; widać wówczas jak wiele zdarzeń i postaci z jej prywatnego życia ją inspiruje i jak potrafi je twórczo wykorzystać.

„Zbieg okoliczności” to Chmielewska w swej typowej odsłonie i formie. Nie jest to może takie cudo jak „Lesio” czy „Lądowanie w Garwolinie”, ale jest to przedstawiciel wielu typowych cech i wątków występujących w twórczości Joanny Chmielewskiej. Zawiła, szalona i absurdalna fabuła? Jest. Bohaterka Joanna Chmielewska (zawód architekt)? Obecna (nawet podwójnie). Zdania wielokrotnie złożone i kwiecisty język tryskający wyolbrzymieniami? Jak zwykle występuje. Zabawne sytuacje, dialogi i nieporozumienia - także. Mamy też: Danię, Alicję, wyścigi konne, dwa trupy, szuję o nazwisku Dominik, ukochanego Janusza - byłego policjanta i parę innych motywów, które od czasu do czasu przewijają się w powieściach Chmielewskiej. Co do funkcjonariuszy policji, to w „Zbiegu okoliczności” jest ich od cholery: doliczyłam się dwóch podporuczników, dwóch kapitanów, trzech sierżantów, jednego porucznika i majora. I to z tych częściej występujących, bo mamy tam też kilku pobocznych pracowników policji. Czasem panowie wymieniani są tylko ze stopnia, czasem tylko z nazwiska i w połowie już całkiem mi się poplątały szarże, nazwiska, wydziały i kto jest kto.
Jest też w „Zbiegu okoliczności” typowy schemat intrygi kryminalnej, który u Chmielewskiej polega na szukaniu wiatru w polu. Autorka raczej nie daje czytelnikowi pola do popisu np. poprzez przedstawienie na początku grupki podejrzanych, z których każdy miał motyw i sposobność, a fabuła pozwala ich po kolei eliminować. Czytelnik u Chmielewskiej w zasadzie nie ma jak zgadywać i dedukować, bo sprawcą jest ktoś z zewnątrz, nieznany i często jego motywy oraz działania są nie do przewidzenia. Przynajmniej ja mam takie wrażenie. Tak więc czytając jej powieści nawet nie staram się zapamiętać, kto tam komu zajechał drogę i jakim samochodem i czy facet w białej kurtce to ten z krzaczastymi brwiami czy mały i pękaty. Bardziej niż intryga kryminalna, chronologia i logika ciągu zdarzeń wciągają mnie pojedyncze akcje, dialogi, postaci, które są tak barwne, zabawne i liczne, że w połowie książki i tak wszystko mi się miesza. W rezultacie niewiele jest książek Chmielewskiej, których fabułę pamiętam w miarę szczegółowo dłużej niż kilka dni po skończeniu lektury. Wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, mogę czytać jej powieści wielokrotnie i za każdym mam wrażenie, że czytam po raz pierwszy. I tak samo głośno rechoczę.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Bez przykładania szklanki...


Sąsiedzi z dołu mają sporo dzieci. Do tej pory dokładnie nie wiem czy pięcioro, sześcioro czy siedmioro, bo nigdy nie widziałam wszystkich naraz, są bardzo do siebie podobne i- wypuszczone z domu- szybko się rozpierzchają po okolicy. Mimo ponadprzeciętnej ilości dziatwy, jest tam na dole wyjątkowo cicho i mogłabym przypuszczać, że towarzystwo jest wzorowo grzeczne i spokojne, gdyby nie dialog, który regularnie wydobywa się spod mojej podłogi:
- Karolina!... Karolina!!!...
- KAAROOLIINAA!!!! 
- No co???!!!
- Cicho bądź!!!
- TO NIE JA!!!!
- A kto???!!! 
- Wiktoria!!!
- KTO???!!! 
- WIKTORIA!!!!
- Wiktoria!... Wiktoria!!!...
- WIIKTOORIAA!!!! 
- Co???!!! 
- CICHO BĄDŹ!!!!

Louisa May Alcott „Małe kobietki” (ilustracje Jame's Prunier, komentarze Adrien Lherm)

Dawno, dawno temu, gdy byłam mocno niepełnoletnim dziewczęciem, mój dziadek miał zwyczaj, przy okazji spacerów ze mną, ni stąd ni zowąd wstępować do księgarni i prosić sprzedawcę żeby znalazł jakąś książkę „dla tej młodej damy”. Sprzedawcy z reguły rzucali mi krótkie spojrzenie, o nic nie pytali, szli w regały i wracali z jedną książką. Nie z kilkoma do wyboru, które mi prezentowano w oczekiwaniu, że wybiorę sobie coś pod mój gust. Wracali z jedną książką, wręczali ją dziadkowi, dziadek płacił i wręczał mi. Trochę mnie dziwiło, że przy zakupie tych lektur, nikogo nie interesowało moje zdanie, ale przynajmniej teraz patrząc na moją kolekcję książek „dziadkowych” widzę przekrój gustów literackich księgarzy. Albo ich wyobrażeń na temat gustu dziewczynek. Żaden nie trafił w sedno, szczerze mówiąc. Były to głównie książki o dorastających pannach z dobrego domu żyjących dużo wcześniej niż ja. Zdarzały się też, zbyt poważne wtedy dla mnie, powieści obyczajowe o nastoletniej młodzieży i zupełnie „niedziewczyńska” fantastyka. Czemuż ach, czemuż nikt wówczas nie wpadł na „Porwanie Baltazara Gąbki” czy „Niesamowity dwór”? Sama musiałam sobie wygrzebać te pożółkłe i brudnawe pozycje z imponującej biblioteczki w domu dziadków (sądząc po roku wydania, kupowali je dla mojej 12-letniej wówczas mamy).
Tymczasem moje „dziadkowe” książki okazywały się co do jednej nietrafione... przy pierwszym podejściu. Przy drugim, zwykle jakiś rok czy dwa lata później, odkrywałam ich nową jakość i nawet jeśli nie były szalenie porywające, czytało się je dobrze i doceniałem ich różnorodność. Tak też było z „Małymi kobietkami”.

Czytanie powieści dla młodzieży, w której rzeczona młodzież nie tylko nie używa wulgaryzmów, ale w ogóle posługuje się poprawnie formułowanymi, pełnymi zdaniami i ładnym słownictwem, a także za największy grzech młodości uważa umalowanie ust, było dla mnie doświadczeniem ciekawym i nawet oczyszczającym. Wiem, że świat przedstawiony w „Małych kobietkach” może uchodzić za nazbyt wyidealizowany i naiwny (chyba nawet dla współczesnych mu czytelników), ale co tam! Taki właśnie miał być! Louisa M. Alcott chciała stworzyć świat w pewnym sensie idealny, ku pokrzepieniu i pouczeniu młodych duszyczek. Czasem uśmiechałam się pod nieistniejącym wąsem, kiedy bohaterki składały samokrytykę zupełnie serio zarzucając sobie egoizm (np. z powodu zaoszczędzonego na drobne przyjemności dolara czy niedostatecznego zapału do pracy) i świadome swych słabości, uroczyście przyrzekały jeszcze pilniejsze dążenie do skorygowania ułomnego charakteru. Kiwałam też głową nad, brzmiącymi jak złote myśl z księgi cytatów, wypowiedziami matki pointującymi dany rozdział. No cóż, literatura z morałem rządzi się swoimi prawami, a w końcu trzeba „Małym kobietkom” przyznać, że swego czasu cieszyły się ogromną popularnością wśród dorastających dziewcząt.
Powieść została napisana w 1868 roku, niedługo po wojnie secesyjnej i panuje w niej staromodny, dobroduszny klimat przeciwstawiony wojnie w tle i walce bohaterek o byt. Śledzimy życie codzienne rodziny pozbawionej chwilowo ojca (służącego na froncie) i borykającej się z różnymi problemami (głównie natury finansowej). Rodzina składa się z mądrej, zaradnej, serdecznej matki i czterech córek, z których każda prezentuje inna postawę i typ osobowości oraz przechodzi pewien etap i przemianę w swym nastoletnim życiu, a my towarzyszymy im w mniej lub bardziej niecodziennych wydarzeniach.
Z początku mnie nie wciągnęło, ale za drugim razem wsiąkłam chętnie i z przyjemnością w ten staroświecki świat, wypełniony skromnymi sukienkami z popeliny lub muślinu, kwiatami w wazonie, robótkami ręcznymi wieczorową porą przy kominku, balami, konwenansami, służącymi i przygrywaniem na fortepianie do wspólnego poobiedniego śpiewania. Choć przyznaję, czytałam trochę na raty, z tygodniowymi przerwami czasem.
Lektura, prócz właściwości umoralniających, miała dla mnie niewątpliwie zalety poznawcze. Obserwujemy w powieści obyczaje i społeczeństwo amerykańskie sprzed 150 lat i dowiadujemy się mnóstwa rzeczy. Głównie dzięki bardzo ciekawemu wydaniu (Świat Książki) zaopatrzonemu w liczne komentarze, ciekawostki i wyjaśnienia dla współczesnych czytelników w postaci starych rycin, zdjęć, fragmentów gazet itp. Dzięki tym zapiskom na marginesie dowiadywałam się jakie były wówczas trendy w modzie, reklamy, zdobycze techniki, jakie desery jadano, jak wyglądał typowy wystrój wnętrz domów itd. Zamieszczane były tam też wiadomości historyczne i krótkie noty biograficzne. Właściwie te poboczne notatki stanowią drugą lekturę i sprawiają, że powieść czyta się dłużej i z większą uwagą, czując bardziej namacalnie atmosferę tamtych czasów. „Małe kobietki” to powieść napisana językiem sprawnym i przyjemnym w odbiorze a także - mimo moralizatorstwa - zabawnym. Właściwie, im byłam starsza tym lżej mi się książkę czytało.

A GDY GŁĘBIEJ POGRZEBAĆ...
W niektórych powieściach można dopatrzyć się drugiego dna czyli elementów autobiograficznych i w przypadku „Małych kobietek” niewątpliwie mamy z nimi do czynienia. Po pierwsze, siostry March to alter ego autorki i jej trzech sióstr. Najstarsza siostra Anna Bronson została opisana jako Meg, trzecia z kolei Elizabeth Sewall to książkowa Beth, najmłodsza Abigail May (nazywana May) to Amy, zaś odzwierciedleniem samej Louisy May jest Jo. Kolejnym podobieństwem jest fakt, że rodzina Alcottów w rzeczywistości także borykała się z problemami finansowymi i panny Alcott musiały pracować na utrzymanie domu.
„Małe kobietki” spełniają wobec swej autorki rolę terapeutyczną przedstawiając rodzinę Alcottów podobną, ale jednak lepszą, z pewnymi kosmetycznymi poprawkami - taką jaką Louisa May wolałaby mieć. Autorka dodała „swojej” bohaterce kilka cech i zdarzeń w życiu, które w rzeczywistości nie zaistniały, nad czym zresztą ubolewała. W rzeczywistości też matka autorki była tak zapracowaną i obciążoną odpowiedzialnością za rodzinę kobietą, że nie miała już czasu ani siły na anielską cierpliwość i codzienne długie rozmowy z córkami wieczorami przy kominku.
Co do ojca autorki - z niego to był niezły oryginał! Amos Bronson Alcott był wiecznie bujającym w obłokach ekscentrykiem (i egocentrykiem), który nie poczuwał się do zapewnienia rodzinie materialnego bytu. Ograniczał się do tłamszenia charakterów córek (głównie niepokornej Louisy) i metodach wychowawczych opartych na manipulacji. Był powieściopisarzem, poetą, pedagogiem, wegetarianinem i utopistą, który pokusił się nawet o stworzenie własnego raju na ziemi. Założył on w 1843 roku wioskę o uroczej (i jakże oryginalnej) nazwie Fruitlands, która miała dać świadectwo zepsutemu światu swoją samowystarczalnością i funkcjonowaniem w zgodzie ze szlachetnymi zasadami. Społeczność tej rajskiej krainy liczyła sobie w porywach 14 osób i nie żywiła się żadnymi produktami pochodzenia zwierzęcego, nie stosowała używek, sztucznie podgrzanej wody ani światła. W praktyce oznaczało to picie wyłącznie wody (herbata i kawa to używki, zresztą i tak nie wolno było zagotować wody do ich przyrządzenia), jedzenie głównie owoców i wybranych warzyw (marchew, buraki i ziemniaki były zakazane jako nieczyste, bo rosnące w ziemi i dążące ku dołowi). Ubranie i obuwie mogło być jedynie płócienne (wszak wełna pochodziła od zwierzęcia, a bawełna była pozyskiwana niewolniczą pracą). Mieszkańcy Fruitlands nie mieli majątku osobistego i nie mogli handlować ani korzystać z pracy najemnej lub wykonywanej przez zwierzęta. Ostatecznie projekt upadł po siedmiu miesiącach, gdyż życie w zgodzie z zasadami pana Alcotta okazało się w praktyce niewykonalne, zwłaszcza zimą.
Ojciec autorki był więc w jej rodzinnym domu kimś albo nieobecnym (przynajmniej duchem) albo wręcz uciążliwym, toteż Louisa w „Małych kobietkach” umieściła go poza akcją powieści. Ojciec panien March jest gdzieś daleko na froncie - walczy o swoje ideały, nie uczestniczy w codziennym życiu rodziny i nie mąci w skromnym, ale bezpiecznym świecie małych kobietek i ich matki. To matka jest w powieści filarem i oparciem dla dzieci, to ona tworzy dom i go utrzymuje.
Jest w „Małych kobietkach” też pewien bardzo osobisty wątek dotyczący romantycznego uczucia Louisy do pewnego młodego Polaka. Władysław Wiśniewski (Laddie), uwieczniony został w książce jako Laurie, w którym podkochiwały się wszystkie czytelniczki (tak, ja też!). Otóż wiosną 1865 roku Louisa, pracując jako opiekunka chorowitej Amerykanki, znalazła się w szwajcarskim uzdrowisku. Tam poznała 21-letniego młodzieńca, uczestnika powstania styczniowego, który zauroczył Louisę swoją wrażliwością, talentami artystycznymi, inteligencją no i pewnie urodą. Ku radości Louisy - z wzajemnością. Tyle, że, jak łatwo obliczyć, ona była od niego o 12 lat starsza, co dla panny Alcott stanowiło barierę nie do przeskoczenia. Nie mówiąc już o innych, mniej lub bardziej istotnych, różnicach. Louisa niewątpliwie odżyła i dowartościowała się przez tę znajomość, choć miała ona charakter wyłącznie platoniczny. Długie spacery, rozmowy, wieczory przy fortepianie - to wszystko co łączyło „kochanków”. Panna Alcott pilnowała by nie przekroczyć pewnych granic, a rok później, gdy spędziła z „Laddiem” w Paryżu dwa tygodnie, wyraźnie, choć ze łzami w oczach, zażyczyła sobie by było to ich ostatnie spotkanie. W tym czasie w Paryżu studiowała malarstwo najmłodsza siostra autorki „Małych kobietek” i w głowie Louisy zrodził się plan by zeswatać tych dwoje (cóż, w końcu May była od „Laddiego” tylko 4 lata starsza...). Niestety, chemii nie było i plan spalił na panewce. Jak na ironię, 12 lat później May w wieku 38. lat poślubiła aż o 15 lat młodszego Szwajcara (no i co, Louiso, trzeba było się tak przejmować co ludzie powiedzą?). Louisa jednak dopięła swego w powieści, gdzie Laurie, mimo pokrewieństwa dusz z Jo, żeni się z najmłodszą Amy. O tym, że „związek” z młodym Polakiem był czymś istotnym dla Louisy świadczyć może fakt, iż przed śmiercią usunęła ze swoich pamiętników ten wątek swojego życia.
Louisa May Alcott była wegetarianką, feministką, abolicjonistką. Choć nie miała męża ani dzieci, wychowywała, po śmierci May w 1879, siostrzenicę Lulu (małą Louisę May). Miewała też chwile słabości i zwątpienia. W wieku 25 lat rozważała ponoć samobójstwo. gdy nie mogł znaleźć pracy, krótko potem zmarła jej siostra Elizabeth, a następnie Anna wyszła za mąż, opuszczając dom rodzinny. Louisa całe życie rywalizowała z ojcem, którego uważała w pewnym sensie za swego ciemiężcę, niepozwalającego jej być sobą i tłamszącego jej charakter. W odwecie przejęła „męskie” obowiązki w domu i utrzymywała rodzinę Alcottów z pisania, pokazując ojcu kto tu naprawdę nosi spodnie. Przez ostatnie lata życia borykała się z problemami zdrowotnymi i zmarła prawdopodobnie na toczeń, dwa dni po Amosie Bronsonie.