wtorek, 28 sierpnia 2012

Martha Grimes „Zajazd Jerozolima”

„Zajazd Jerozolima” to moje trzecie spotkanie z Marthą Grimes. Pierwsze co wpadło mi niegdyś w ręce to „Pod Zawianym Kaczorem”, a potem „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, czyli odpowiednio: czwarta i trzecia część sagi o (nad)inspektorze Jurym. Seria ta liczy sobie 22 tomy (zdaje się, że większość jeszcze nie została przetłumaczona na polski), a „Zajazd Jerozolima” jest piąty w kolejności.
Choć Matha Grimes jest Amerykanką, atmosfera w jej powieściach panuje iście angielska: mgły, deszcze, stare rezydencje na lawendowych wzgórzach, polowania, five o'clocki, puby i mnóstwo arystokratycznych tytułów. W „Zajeździe Jerozolima” mamy akurat małe miasteczko i rezydencję (przerobioną ze starego opactwa) odciętą od świata przez opady śniegu, w której popełniono morderstwo. Pub też jest, obowiązkowo. Mamy także siedmiu podejrzanych (nie licząc trójki głównych bohaterów), z czego większość posiada tytuły szlacheckie. Wypisz wymaluj Agatha Christie, tylko zamiast Herkulesa Poirota na miejsce zbrodni przybywa Richard Jury, dla którego trup w rezydencji bynajmniej nie jest pierwszym z jakim ma do czynienia w tej powieści.
Plastyczne, żywe i nastrojowe opisy miejsc i ludzi niewątpliwie są zaletą "Zajazdu Jerozolima" i budują odpowiedni klimat. Szczególnie przyjemnie czyta się u Marthy Grimes charakterystyki postaci - autorka umiejętnie tworzy nietuzinkowych bohaterów dzięki misternym, acz nie za ciężkim opisom. Największy rozmach w tej kwestii widać w „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” (przynajmniej według mojego dotychczasowego rozeznania). Lekko zbzikowane siostry z kółka ornitologicznego, rodzina miejscowych snobów, bystra dziewczynka koniara, czy wreszcie patologiczna rodzinka z Londynu - obcowanie z nimi bywało bardziej zajmujące niż śledzenie fabuły. Ale i w Zajeździe nie brak różnorodnych, intrygujących postaci. Poza tymi "jednorazowymi" bohaterami, Juremu towarzyszy nieoceniony Melrose Plant ze swoją nieznośną ciotką i sierżant Alfred Wiggins. Trochę melancholijny, przystojny Jury może się podobać, lubię też Planta z jego arystokratycznymi manierami i ciętymi ripostami na każdą okazję, przywiązałam się nawet do upierdliwej cioteczki Agathy, ale Wigginsa to wręcz ubóstwiam. Zdaje się, że tego pedantycznego hipochondryka nikt, prócz Jurego, nie docenia w pracy, a niesłusznie, bo wykonuje ją rzetelnie i profesjonalnie. Jest to jedna z najzabawniejszych i najsympatyczniejszych postaci i szkoda, że w „Zajeździe Jerozolima” występuje raczej rzadko.
Jeśli chodzi o jakieś wady, to odnoszę wrażenie, że pod względem wątków „miłosnych” (określenie trochę na wyrost) seria o inspektorze Jurym to istna „Moda na sukces”. Otóż, Jury i Plant bez przerwy w kimś się podkochują: nieszczęśliwie, z ukrywaną wzajemnością, na zmianę, naraz, lub na zakładkę. A to wszystko w obrębie bodajże czterech kobiet, z którymi nijak nie mogą się w sferze uczuciowej zrealizować i dojść do ładu. Ich nieporadność, bezsensowne ukrywanie uczuć, wahania i inne takie dyrdymały są nieco irytujące, zwłaszcza, że przecież są to mężczyźni w sile wieku i atrakcyjni (zarówno fizycznie jak i intelektualnie). Co ciekawe, taki sierżant Wiggins ze swoimi dziwactwami i słabościami oraz pewną ciapowatością, potrafi być bardziej zdecydowany i wziąć sprawy w swoje ręce w kwestii życia uczuciowego. Ale da się to jakoś zdzierżyć, tym bardziej, że wątki miłosne nie zajmują zbyt wiele miejsca w powieściach Grimes. Z chęcią więc sięgnę po pozostałe jej, niewątpliwie smakowite i klimatyczne, książki.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Stefan Wiechecki (Wiech) „Piąte przez dziesiąte” i „Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”

O istnieniu Wiecha dowiedziałam się kiedyś niechcący, gdy przeczekując nadmiar czasu do spotkania, weszłam do empiku. Od niechcenia przeglądałam co tam mają na półkach i w oczy rzucił mi się zbiór felietonów Stefana Wiecheckiego. Zdążyłam tylko przeczytać notę o autorze i musiałam uciekać, ale zapisałam sobie nazwisko w pamięci i przy najbliższej okazji postanowiłam poszukać Wiecha w bibliotece. No i znalazłam „Piąte przez dziesiąte”, czyli wspomnienia autora. Co prawda, nastawiona byłam na zapoznanie się z felietonami, ale z braku laku wzięłam co było i nie żałuję.

Stefan Wiechecki (1896-1979) urodził się i zmarł w Warszawie. Był satyrykiem, dziennikarzem, w młodości też aktorem, właścicielem teatru i sprzedawcą w sklepie ze słodyczami, jednak najbardziej zasłynął swoimi felietonami. To, co czyni jego twórczość tak oryginalną, to posługiwanie się w niej gwarą warszawską. Powstało nawet na tę gwarę określenie „wiech”, pochodzące właśnie od pseudonimu Wiecheckiego, który swą, wydawałoby się zupełnie niewinną i lekką, twórczością budził kontrowersje. Przez jednych był uwielbiany, nazywany „Homerem warszawskiej ulicy”, a inni mieli mu za złe, że utrwala w literaturze niepoprawną polszczyznę, zaśmieca gwarą mowę młodzieży. Zarzucano mu też, że promuje cwaniactwo i lenistwo, ponieważ jego bohaterowie (z Walerym Wątróbką i Teofilem Piecykiem na czele) to lumpenproletariat, który najwyraźniej nie pracuje, ale komentuje i krytykuje rzeczywistość zamiast zakasać rękawy i dołączyć do ludzi pracy i czynu społecznego.
Wiechecki tworzył i był równie popularny przed wojną, jak i po wojnie, kiedy język warszawskiej ulicy został zepchnięty na peryferia miasta i powoli zaczął zanikać. Nawet wówczas nie zrezygnował ze swoich bohaterów ani języka i starał się jak najwierniej odtworzyć warszawską gwarę, choć sam przyznawał, że zdarzało mu się ją nieco złagodzić (bądź co bądź teksty ukazywały się w gazetach i czytywała je młodzież).

„Piąte przez dziesiąte” to książka niezbyt obszerna, taka na jeden wieczór. Może się to wydawać dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że są to wspomnienia spisane przez 74-letniego już człowieka i obejmujące jego życie od narodzin. Tak, wiem, że wspomnienia to nie to samo co autobiografia, ale czuję lekki niedosyt. Wiechecki skupia się w książce na zawodowej stronie swojego życia, nie zwierzając się z osobistych szczegółów. Nie wspomina o domu rodzinnym, o własnej rodzinie, o udziale w I wojnie światowej (choć walczył i był odznaczony). Możemy się za to dowiedzieć, że pierwszy utwór (nowelę o ciężkiej doli literata) opublikował już w wieku 12 lat, że miał osobistą styczność lub współpracował z wieloma znakomitościami ze świata sztuki (pojawiają się takie nazwiska jak: Tuwim, Reymont, Kiepura, Samozwaniec, Fogg i wiele innych). Wspomina też Wiechecki swoje liczne występy publiczne polegające na czytaniu felietonów do kotleta (wynika z tego, że było to równie normalne i częste zjawisko jak przygrywanie w restauracjach do posiłków). Jest też Wiech apolityczny w swych wspomnieniach: nie krytykuje ani nie chwali żadnego ustroju, nie wspomina o cenzurze na jego utwory, choć zdarza mu się wytknąć kilka nonsensów.
Wiechecki pisze wspomnienia dość lekko, koncentrując się na weselszych epizodach swojego życia, przytacza zabawne anegdoty i unika cięższych refleksji czy przykrych wspomnień. Autor usprawiedliwia się w tej kwestii twierdząc, że nie ma wystarczających kompetencji aby pisać o koszmarze wojny, tak jakby nie czuł się do tego upoważniony jako autor wesołych felietonów. A może po prostu nie chce o bolesnych rzeczach pisać? Nawet jeżeli Wiechecki przywołuje jakieś tragiczne wspomnienia, robi to szybko, bez rozwodzenia się i szerszego komentowania. Chociaż z drugiej strony, właśnie takie oszczędne opisywanie rzeczy strasznych i wplecenie ich między wątki lekkie i zabawne potęguje obraz życia jako swoistej plątaniny bólu i radości, grozy i komizmu.
Najlepiej wspomnienia Wiecha czytało mi się od momentu II wojny światowej, kiedy właśnie najwyraźniej było w nich widać niepojęte paradoksy życia w okupowanej Warszawie. Obraz wojennej i powstańczej stolicy jest absurdalny: obok wszechobecnej śmierci i zagrożenia mamy zabawne sytuacje, obok chaosu i zamętu - normalne codzienne życie i rozrywki. Ot, choćby takie obrazki. Wśród rozlegających się zewsząd strzałów i wybuchów, grupa mężczyzn zmierza do miejsca, w którym mają postawić barykadę. Wędrują gęsiego, na przestrzał przez mieszkania na parterze, mijając przy tym mieszkańców tych lokali, którzy jak gdyby nigdy nic smażą sobie placki. Albo: na podwórzu walka wre, a w kamienicy przy stole siedzi grupa ludzi i ze spokojem dyskutuje o operach Moniuszki. Są to niewidomi muzycy, którzy (nigdzie się specjalnie nie ukrywając) przetrwali wojnę w okupowanej Warszawie, choć teoretycznie mieli na to mniejsze szanse niż zupełnie sprawny i bardzo ostrożny adwokat, rozstrzelany przez głupi przypadek i bez sensu.
Podsumowując, „Piąte przez dziesiąte” czyta się szybko i przyjemnie. Parę razy zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, zwłaszcza kiedy autor cytował sądowe pyskówki. Książka zachęciła mnie do zapoznania się z biografią Wiecha (autorstwa Tadeusza Wittlina) oraz innymi jego dziełami. Zwłaszcza, że mają tak intrygujące tytuły jak: „Skarby w spodniach”, „Wytworny rzeźnik”, „Pantofelki z flądry” itp.

Okazało się, że w najbliższych filiach biblioteki z Wiechem jest krucho i już miałam się poddać, kiedy trafiłam na „Helenę w stroju niedbałem...” online: http://skorpionik.ovh.org/wiech/Helena_w_stroju/wiech.html. Niestety, ze względu na dobór czcionki i tła, trochę ciężko się to czyta. „Helena w stroju niedbałem...” to poczet królów polskich przedstawiony przez niejakiego Teofila Piecyka - warszawiaka z krwi i kości. Pan Piecyk kreśli nam historię naszego kraju i przedstawia jego władców posługując się warszawską gwarą. Ale przegląd miłościwie nam panujących nie tylko z tego względu jest oryginalny. Piecyk bowiem wzbogaca fakty historyczne, przeinacza je, lub wręcz tworzy na nowo a wszystko to czyni z właściwym warszawskiemu cwaniakowi fasonem. Wyjaśnia zjawiska, wydarzenia i motywacje bohaterów na swój sposób, tyleż daleki od prawdy co zabawny. Tak na przykład opisuje I zjazd gnieźnieński:
„W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esesmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” - Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemność od żony.”
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Albo tak mówi o staraniach Jagiełły o rękę królowej Jadwigi:
„Otóż, uważasz mnie pan, ten Jagiełło nie od razu za króla polskiego się został, tylko się jako kawaler, jak to mówią, wżenił w interes. Królową była u nas w tem czasie jedna panienka na wydaniu, niejaka Jadwiga. Ponieważ że posag miała niewąski, a także samo osobiście dała się lubić i bardzo jaj było twarzowo w koronie, starających się miała do nagłej krwi i trochę.
Oprócz Jagiełły między innemy uderzał do niej jeden szkopiak z Wiednia rodem, niejaki Wiluś, bo oni, cholery, przeważnie Wilusie.
I tu z przykrością musiem zauważyć, że na razie Jagiełło był u Jadwigi fatalnie przegrany. Wiluś ładnie się nosił, łeb miał stale i wciąż zaondolowany, walczyka wiedeńskiego ładnie odstawiał. „Usta milczą” i „Nad mądrem Dunajem” cienkim głosem Jadwidze śpiewał i różne prezenta jej odpalał, po większej części bukiet z samych róż i kolońskie wode z potrójnem zapachem. Dla przyszłej teściowej znowuż butelkie gorzkiej wody „Franciszka Józefa” zawsze miał przy sobie.
A Jagiełło, mężczyzna poważny, w średniem wieku, jak już przytargał coś z sobą, to albo dwa kila litewskiej kiełbasy, albo literek żubrówki z trawką w środku.
My oba wiedzielibyśmy, co z tem zrobić, ale Jadwiga wolała kolońskie wode. Rzecz gustu i nie będziem jej za to pod krytykie brali.”
I tak dalej w ten deseń. Komizmu gwarze warszawskiej dodaje niewątpliwie jej kwiecistość i pewna nieporadna elegancja. Czytając ten tekst uświadomiłam sobie jak pięknie i pomysłowo można kląć i jak wiele tracimy ograniczając się do tych pospolitych przerywników. Poza tym, bez względu na bujną fantazję pana Piecyka, można sobie nieco utrwalić pewne wiadomości i skojarzenia dzięki jego opowieści. Mnie to w zupełności wystarczyło, by się przy „Helenie w stroju niedbałem” dobrze bawić.

piątek, 10 sierpnia 2012

Joanna Chmielewska „Dzikie białko”

Do lektury „Dzikiego białka” trochę sprowokowała mnie lubiana przez mnie blogerka, stwierdzeniem, że książkę tę odrzuciła ze wstrętem. Wyznała też, że nie fascynuje jej, powszechnie uwielbiany, „Lesio”, za to jako ulubione książki Joanny Chmielewskiej wymieniła sporo takich, które mnie akurat nie wciągnęły. Drogą dedukcji, doszłam więc do wniosku, że „Dzikim białkiem” będę zachwycona. Jak na życzenie, przy najbliższej wizycie w bibliotece, natknęłam się na „Dzikie białko” leżące jak wół przy samym wejściu i świecące mi po oczach. Znaczy, przeznaczenie.

Na początku, przyznaję, nie było chemii. Jakieś takie wysilone wydawały mi się te „wielkopłytowe” zmartwienia zespołu szalonych architektów... Ale zaraz potem pani Chmielewska rozkręciła się w akcji z ogrodzeniem i od tej pory poszło gładko, a ja dostałam to, co w jej książkach lubię najbardziej. Te nieco odrealnione postacie i zdarzenia, tę brawurę i ułańską fantazję, to misterne knucie nieprawdopodobnych spisków, które w praktyce wymykają się spod kontroli... Z chęcią uciekam do chmielewskiego świata po naiwne przekonanie, że wystarczy niewielka grupka przyjaciół (ot, jakieś pięć osób), trochę pomysłowości i już można, bez wielkich nakładów finansowych, a także zupełnie bezkarnie, zdobywać/ naprawiać świat (według uznania). Każdy szary obywatel może napadać nocą na pociągi, przestawić ogrodzenie na posesji sąsiada, zorganizować lądowanie UFO, unieszkodliwiać urzędników państwowych tudzież dokonać napadu rabunkowego w celu wymierzenia sprawiedliwości. Można też (jak w przypadku „Całego zdania...”) samodzielnie przedłubać się na wolność z lochów zamczyska, za pomocą li i jedynie szydełka, przez kilkumetrowej grubości mur...
Wracając do „Dzikiego białka”, trochę zastanawiało mnie, kiedy główni bohaterowie robią zakupy, gotują obiady, jedzą, śpią i zajmują się życiem rodzinny skoro non stop spiskują, jeżdżą, załatwiają i urządzają nocne akcje. No i jak usprawiedliwiają przed domownikami ciągłą nieobecność? I skąd biorą na to energię? E tam, nieważne. Było fajnie i z upływem kartek, żałowałam, że koniec coraz bliżej. Do ostatniej chwili liczyłam też na jakiś spektakularny zamach na decydenta półgłówka blokującego słuszne ustawy.
I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden fragment, przy którym szlag mnie z lekka trafił. Otóż po całej tej krytyce wokół bezmyślnego dewastowania, zatruwania, marnotrawienia i nadmiernego eksploatowania środowiska naturalnego, światli obrońcy upraw ekologicznych i przyrody (szczególnie chronionej) nagle zakopują w lesie śmieci. Co gorsza, widzą w tym czyn chwalebny:
„Jednostka płci żeńskiej poleciła posprzątać ślady po posiłku.
- Zakopać! - zakomenderowała.- Żadnego paskudzenia! Szczególnie te cholerne puszki po pasztecie, dzika upolować możemy, ale nie będziemy zaśmiecać środowiska! Niech który wykopie dołek.
Saperki znajdowały się w samochodach, pozostawionych dość daleko, na drodze. Nikomu nie chciało się lecieć po nie taki kawał, Janusz wykopał zatem nieduży dołek śrubokrętem, wybrawszy w tym celu możliwie miękkie miejsce. Upchnął weń puszki, niedbale zgarnął na wierzch trochę ziemi i przysypał to trawą, patykami i liśćmi.”
A to wszystko u stóp Puszczy Kampinoskiej i po dyskusji jak możliwie najbardziej humanitarnie i bezboleśnie zabić zwierzynę. Normalnie ręce opadają. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby te niedbale zakopane puszki mogły posłużyć do uatrakcyjnienia sceny polowania, ale jednak zeźliło mnie, że autorka pozwoliła sobie na taką niekonsekwencję. Zwłaszcza, że ujawniła się tu druga niedorzeczność. Bohaterowie, którzy zawracają sobie głowę i utrudniają życie przewożąc w samochodzie: łeb łosia, stertę gnijących ryb i różnoraki sprzęt tyleż ciężki co niewymiarowy, raptem mają problem by zabrać ze sobą kilka małych i lekkich śmieci, więc zakopują je w lesie. I nawet tego nie zrobili porządnie. Już pomijam, że widok śmieci poutykanych w lesie wyjątkowo doprowadza mnie do szału, więc czytając ten nieszczęsny fragment, straciłam całą sympatię dla bohaterów. O tyle dobrze, że dopiero pod koniec.

środa, 1 sierpnia 2012

Kolonie, czyli zmora dzieciństwa...

Trochę wstyd przyznać, ale nie znosiłam kolonii. Była to jedyna rzecz, która co roku mnie i bratu zatruwała myśli i radość ze zbliżających się wakacji. Ale mama uparcie i bezlitośnie wysyłała nas na „przymusowe kolonie karne” i jedyne co mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia to wybór turnusu: pierwszy, drugi czy trzeci. Wybieraliśmy pierwszy, żeby jak najszybciej odbębnić i mieć z głowy ten przykry obowiązek. Tak więc dla mnie prawdziwe wakacje zaczynały się dopiero pod koniec lipca.
W koloniach najgorsze było nie tyle to, że jestem bez mamusi i daleko od domu, ale raczej ten przymus spędzania czasu w narzuconym miejscu, w narzucony sposób, w narzuconym towarzystwie, uzależnienie od obcych ludzi 24 godziny na dobę i niemożność przerwania tego w dowolnym momencie ani wprowadzenia zmian. Gorzej niż w szkole. Najbardziej dołujący był tzw. „czas wolny”, którego było zawsze zdecydowanie więcej niż pozostałego i polegał na siedzeniu w ośrodku bez żadnych zorganizowanych zajęć czy wycieczek i bez możliwości samodzielnego wyjścia. Czas wlókł się wtedy niemiłosiernie, a mnie szlag trafiał na myśl, ile fajnych rzeczy mogłabym teraz robić, gdybym była wolna. Dla poprawy samopoczucia, w takich chwilach snułam sobie różne scenariusze ucieczki i możliwości powrotu do domu na własną rękę. Planowałam kiedy i gdzie najlepiej się spakować (żeby nikt nie zauważył), którędy i kiedy wyjść (przez kuchnię, głównym wyjściem, od podwórka czy przez okno; w nocy czy podczas obiadu). Rozpatrywałam ile kilometrów jest do najbliższego miasteczka i jak długo bym tam wędrowała z plecakiem bez narażania się na obławę (może iść skrajem lasu?). Na takich rozmyślaniach czas jakoś leciał do kolacji.
No i jeszcze jedno zatruwało mi kolonie - brat. Brat, jako taki, nie sprawiał żadnych problemów, tyle że ja cierpiałam na syndrom najstarszego z rodzeństwa (a także z kuzynostwa oraz dzieci krewnych i znajomych królika). Mniej więcej od siódmego roku życia byłam obciążana odpowiedzialnością za odesłane do dziecięcego pokoju trzódki mocno nieletnich osobników, podczas gdy rodzice i ich goście miło spędzali czas na salonach. Oczywiście dzieciarnia wiedziała, że mam ich pilnować i nigdy nie zdarzyło się by choć jeden dzieciak nie pobiegł do swoich rodziców ze skargą na mnie (o jakąś zawinioną niechcący pierdołę) albo z głośnym rykiem, bo np. mimo moich usilnych starań, wyrżnął główką o biurko podczas zabawy w berka. Smarkacz szedł z płaczem do swej mamusi, moja mamusia czuła się przed tamtą mamusią głupio, wołała mnie na dywanik, dostawałam reprymendę przy wszystkich zgromadzonych, bachor miał satysfakcję (co wizualizował wywalonym dyskretnie w moją stronę ozorem). Ta odpowiedzialność, której nigdy nie potrafiłam należycie sprostać, sprawiała, że nie znosiłam wizyt młodszych dzieci. No i na koloniach z bratem miałam te samą nerwicę. Jako, że był on zawsze w innej grupie i nie miałam go na oku, całe dnie rozmyślałam, czy sobie przypadkiem czegoś właśnie nie złamał, nie przytrzasnął, nie rozciął, nie pobił się z kimś, nie poryczał itd. A w ogóle to utrudniał mi moje wyimaginowane ucieczki, bo trzeba było uwzględniać go w organizacji, co znacznie ją komplikowało.
Do tego dochodziła kompletnie nieodpowiedzialna i niekompetentna (w oczach znerwicowanej 10-latki) kadra, której najwyraźniej towarzystwo dzieci przeszkadzało w beztroskich wakacjach. Zajmowali się oni zwykle romansowaniem lub flirtowaniem i starali się, by dzieciarnia im w tym nie przeszkadzała. Był Pan Ratownik, który nie raczył przeprowadzić ani jednej lekcji pływania (chociaż były w programie i opłacone dodatkowo). Chodził za to przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu w samych tylko majteczkach do pływania i ślinił się na widok 11-letnich dziewczynek. Był kierowca, który prowadził na kacu. Byli opiekunowie, którzy nie zauważyli, że jakiś obcy pan wywozi dzieci bryczką do lasu, że ktoś złamał rękę, że podopieczni chodzą po spadzistym dachu 3-piętrowego budynku, a niektórzy nawet okradają sklepy, ćpają i uprawiają przypadkowy seks. Na koloniach w Budapeszcie wychowawcy ograniczyli swój nadzór do zabrania nam paszportów, po czym nie mieli nic przeciwko by nieletni podopieczni samopas wychodzili na podbój węgierskiej stolicy, bez żadnej kontroli, znajomości języka i ograniczeń czasowych (a telefonów komórkowych – przypomnę - nie było). Wiecznie miałam poczucie, że jak budynek zacznie się palić, zgubimy się na wycieczce albo ktoś dostanie zapaści, ci dorośli ludzie wpadną w panikę i nie będą wiedzieli co robić. Albo w ogóle nie zareagują, bo nic nie zauważą. Za grosz im nie ufałam, toteż za każdym razem tuż po przyjeździe, studiowałam geografię okolicy, ustalałam odległości od najbliższych węzłów komunikacyjnych, a także robiłam rozeznanie w lokalizacji wyjść ewakuacyjnych, apteczek, gaśnic i telefonów w budynku. Oraz czy brat nie zrobił sobie krzywdy na dzień dobry. Na każdej wycieczce dyskretnie liczyłam czy ilość dzieci się zgadza przed, po i w trakcie. I gdzie jest brat. Nad jeziorem pilnowałam od niechcenia czy któraś główka za długo nie znika pod wodą. A także, co robi brat. Czy nikt nie lata pijany z siekierą, nie płacze w kącie, nie żre wilczej jagody. Odmawiałam sobie lodów i napojów, żeby zaoszczędzić kieszonkowe, w razie gdyby wszystkich położyła trupem jakaś zaraza i musiałabym wracać do domu sama. Co ja się na takich koloniach umordowałam to moje!
Raz jeden pozwoliłam sobie stracić czujność. Może dlatego, że ten jeden raz pojechałam bez brata. Było to na koloniach w Budapeszcie, kiedy zorganizowano nam wycieczkę do czegoś w rodzaju parku wodnego. Był to otwarty, dosyć rozległy teren, na którym znajdowało się kilka różnej wielkości i głębokości basenów, jakieś zjeżdżalnie, fontanny oraz miejsca do leżakowania. Większość bawiła się w mniejszych basenach, a ja z koleżanką poszłam na największy i najgłębszy, umiejscowiony na skraju parku wodnego. Bawiłyśmy się w najlepsze, gdy nagle zerwała się burza: zaczęło lać, grzmieć i błyskać. Wszyscy, oprócz nas, wybiegli z wody.
- Co oni tak zwiewają? 
- Nie wiem, może nie lubią pływać w deszczu? Ale zobacz jak fajnie, cały basen nasz... 
- Nooo, super. Popatrz jak fajnie woda wygląda od tych kropel... 
- Ekstra... Ty, a może oni się przestraszyli piorunów? 
- Niby czemu? Myślisz, że woda przewodzi prąd? 
- Eee, chyba niee... Niemożliwe... Przecież gdyby tak było, to co chwilę w jakimś jeziorze, albo nawet morzu, zdychałyby wszystkie ryby. Błyskawice na pewno często trafiają w wodę... Tak na chłopski rozum. 
- No fakt, to by było bez sensu... To co, nie wychodzimy? 
- Nie no, po co? 
Pływałyśmy sobie beztrosko, deszcz lał, burza szalała, a my zastanawiałyśmy się jakichże ciekawych wrażeń wizualnych mogłoby nam dostarczyć zjawisko trafienia pioruna w basen. Na usprawiedliwienie dodam, że miałyśmy po 12 lat i pewnym prawdom było nie po drodze z naszą logiką i stanem wiedzy. Po jakichś 5 minutach nadbiegła spanikowana starsza siostra koleżanki i zaczęła wrzeszczeć, żebyśmy wyłaziły. Teraz się dopiero zaniepokoiłyśmy i widząc wyraz jej twarzy, wystrzeliłyśmy na brzeg jak gonione przez stado rekinów. Okazało się, że cała kolonia zwiała pospiesznie do autokaru i tylko siostra koleżanki zauważyła, że nas nie ma, pozbierała nasze rzeczy i wszczęła poszukiwania. Biedaczka, pewnie cierpiała na znany mi syndrom, za to ja, ten jeden raz poczułam się naprawdę bezpieczna...
Bywało na koloniach oczywiście sporo fajnych momentów i wiele irytujących wtedy rzeczy dziś wydaje się błahym problemem. Do takich należała np. ciepła woda pojawiająca się raz na 3 dni i w ograniczonej ilości, czy śniadania w postaci chleba posmarowanego nożem. Niestety, główne wspomnienia jakie mi pozostały z kolonii to stres oraz nuda. Oraz co się dzieje z bratem.

wtorek, 24 lipca 2012

Antoni Czechow „Dramat na polowaniu”

Klasycy literatury światowej zostali już ocenieni przez historię, więc trudno na temat ich najbardziej znanych dzieł dyskutować. Zostały tak dogłębnie zbadane i ocenione, że można o nich powiedzieć właściwie już tylko oczywistości. Ale „Dramat na polowaniu” nie jest znanym dziełem Czechowa, mało tego, ponoć sam autor niezbyt chciał się do tej powieści przyznawać.
Na książkę natknęłam się przy okazji spontanicznej wizyty w bibliotece z gatunku „na chybił trafił”, w drodze z warzywniaka do domu. Stanęłam przed regałami i problemem: coś na „D”, a może coś średnio grubego, albo z fajną okładką? Za dużo tego było, siaty ciążyły, więc chciałam już wychodzić, gdy niechcący zerknęłam na najniższą, prawie pustą półkę. No i tam właśnie w odosobnieniu, nieco przekrzywiony leżał „Dramat na polowaniu”. Podnoszę i widzę, że wydanie starsze ode mnie a książka jakby nieużywana. Zerknęłam na notę od wydawcy, z której dowiedziałam się, że jest to jedyna powieść Czechowa i w dodatku tak różna od jego dorobku, że to parodia nowego, modnego wówczas, brukowego gatunku literackiego – kryminału, że powieść była w odcinkach drukowana w „Nowościach Dnia” - pisemku, które dość samowolnie okaleczało pierwotny tekst i nie kwapiło się z wypłatą honorarium i że autor generalnie wstydził się „Dramatu na polowaniu” ze względu na wątek sensacyjny, a więc odejście od dobrego smaku literackiego.
Czegoś tu nie zrozumiałam. Dlaczego Czechow miałby się wstydzić swojego „kryminału”, skoro napisał go wyłącznie jako parodię pogardzanego gatunku? Może chodziło o to, że „Nowości Dnia” tak radykalnie zmieniły tekst autora, że stracił on całą swoją wymowę? Jak zresztą można wyczytać w posłowiu, Czechow od początku nie był dumny ze współpracy z pismem brukowym (które sam nazywał „Plugastwa Dnia”), ale zmusiła go do tego kroku sytuacja finansowa. O kryminale wybitny pisarz wypowiadał się bez litości: „Są i były na tym świecie rzeczy straszne (…), lecz takich straszydeł [powieści kryminalnych] jeszcze nigdy nie było (…) Strach pomyśleć, że istnieją takie upiorne mózgi, z których wypełznąć mogą owi potworni Ojcobójcy, Dramaty itd. Morderstwa, ludożerstwa, milionowe przegrane, zjawy, fałszywi hrabiowie, ruiny zamków, sowy, szkielety, lunatycy... diabli wiedzą czego tylko nie ma w tych fantazjach zniewolonej i pijackiej myśli (…) Straszna fabuła, straszne postacie, straszna logika i składnia, ale najstraszniejsza jest nieznajomość życia...” Ciekawe co wielki literat powiedziałby o powieściach kryminalnych dzisiaj...
Wyobrażam sobie, że za czasów Czechowa kryminał rzeczywiście musiał prezentować bardzo niski poziom jeśli chodzi o walory literackie. Widocznie nie było w nim miejsca na pogłębioną charakterystykę, nieszablonowe postaci, głębszą refleksję i prawdopodobieństwo psychologiczne, a może nawet inteligentnie skonstruowaną zagadkę. Domyślam się, że w tamtych czasach gatunek ten był traktowany przez szanujących się pisarzy z pobłażaniem, ponieważ schlebiał najniższym gustom i potrzebom (z gatunku „chleba i igrzysk”), drukowany był wyłącznie w brukowcach i zapewne przypominał opowieści z naszego rodzimego miesięcznika „Detektyw”.

Informacje na okładce zaintrygowały mnie i byłam ciekawa jak wygląda parodia kryminału w wykonaniu Antoniego Czechowa. Już sam tytuł nawiązywał do typowej konstrukcji jakiegoś sensacyjnego nagłówka w gazecie, spodziewałam się więc, że będzie bardzo prześmiewczo. Nie oczekiwałam, co prawda, że mistrz będzie kalał swoje pióro i dobre imię ww. zjawami, sowami w ruinach zamku i innymi tanimi efektami, ale liczyłam na nieco większy sarkazm niż ten, który w „Dramacie...” zaserwowano. Właściwie jedyna kpina to pobieżnie i nieudolnie prowadzone śledztwo oraz irytujące przypisy Czechowa, w których zwraca uwagę na pewne aspekty (tak jakby nie wierzył w spostrzegawczość czytelnika), a także jawnie sugeruje kto jest winnym zbrodni. To dość mało, zważając na fakt, iż morderstwo i dochodzenie w jego sprawie zajmują jedynie 1/5 powieści. Są też ze dwie kąśliwe aluzje do samowoli redaktorów w kwestii wprowadzania zmian w drukowanych tekstach. Cała reszta to wcale nie najgorsza literatura, w dodatku daleka od kryminału. Owszem, zabójstwo jest, ale pojawia się ono niemal na końcu powieści i jest potraktowane po macoszemu: żadnej zawiłej dedukcji, żadnych zwrotów akcji, żadnego napięcia. Mamy za to w „Dramacie na polowaniu” galerię ludzkich postaci, zachowań i motywacji. Mamy też polemikę z utworami Dostojewskiego - o czym poinformowało mnie posłowie i dobrze, bo sama bym pewnie nie szukała takich skojarzeń. Chodzi o kwestię winy i kary - u Czechowa nie ma pod tym względem happy endu, sprawiedliwego rozwiązania. Jest za to refleksja, że społeczeństwo nieraz samo nie dąży do sprawiedliwości, nie jest w tym względzie zbyt dociekliwe.
Jeśli potraktujemy „Dramat na polowaniu” jak kryminał (albo jego parodię), w którym oczekujemy dreszczu emocji, rozwiązywania zagadki, tajemnicy i misternego układania szczegółów, to spotka nas zawód. Ale jeśli chcemy przyjrzeć się ciemnym stronom ludzkiej natury, mniejszym i większym patologiom, to książka jest jak znalazł. Ponoć Czechow (znów informacja z nieocenionego posłowia) interesował się sprawami kryminalnymi, psychiatrią oraz „wszelkimi dewiacjami tak zwanej duszy” i starał się wszystkie, na pozór irracjonalne, zachowania ludzkie wyjaśniać cechami charakteru lub okolicznościami. I to w „Dramacie na polowaniu” rzeczywiście widać.

środa, 18 lipca 2012

Henning Mankell „Zapora”

Ciąg dalszy mojego chaotycznego zaznajamiania się z kryminałem skandynawskim. Miałam zamiar podejść do trylogii „Millenium”, ale zanim się zdecydowałam, obejrzałam film i teraz czytanie jej wydaje mi się bez sensu (z dwojga złego wolę obejrzeć ekranizację czegoś co wcześniej przeczytałam, niż odwrotnie). „Zapora” to jedna z ostatnich części serii o komisarzu Wallanderze i ponoć wcale nie najlepsza, ale wystarczająco dobra by mnie zachęcić do zaznajomienia się z resztą powieści o policjancie ze szwedzkiej prowincji.

Narracja w „Zaporze” prowadzona jest szczegółowo, wręcz drobiazgowo i można by było pomyśleć, że przez to akcja rozwija się żmudnie i zbyt ociężale. Nic podobnego. Opisy myśli, emocji, drobnych gestów i szczegółów z codzienności komisarza są krótkie i konkretne, ale dość częste, więc nie odrywają czytelnika od głównego nurtu wydarzeń i nie rozpraszają, a jednak budują przekonujący obraz zarówno prywatnego jak i zawodowego życia bohatera. Jest to życie naznaczone samotnością i brakiem zrozumienia, z którymi Wallander walczy jak może. Ja z postacią policjanta z Ystadu zżyłam się od razu i z łatwością. Kibicowałam mu w jego poczynaniach i przeżywałam jego klęski. Trochę trudniej było mi stworzyć sobie obraz pozostałych bohaterów; wydawali się obdarzeni zbyt małą ilością emocji i cech indywidualnych. Także tło akcji zostało dość oszczędnie opisane.
Mankell przedstawia pracę policjanta bez zbędnych fajerwerków oraz brawurowych i niesamowitych zwrotów akcji: jako ciężkie, czasem niewdzięczne i frustrujące zajęcie. Dochodzenie do prawdy i rozwój śledztwa są w „Zaporze” opisane w sposób niespieszny, ale wciągający. Śledzimy, analizujemy i porządkujemy poszczególne elementy układanki razem z Wallanderem, który co jakiś czas podsumowuje dotychczasowe wydarzenia. Dzięki temu nie zgubiłam się w fabule i łatwo mi było, mimo rozmiarów powieści, ją zapamiętać.
Oprócz intrygi kryminalnej, mamy w „Zaporze” garść refleksji na temat współczesnego świata. Refleksje te są ubrane w przemyślenia i spostrzeżenia głównego bohatera, który momentami jawi się nam jako ostatni sprawiedliwy - stary pies (jak sam siebie określa), któremu z czasem coraz trudniej się odnaleźć w świecie i bronić takich wartości jak przyjaźń, honor czy prawda. Mnie kilka scen w „Zaporze” naprawdę poruszyło, może dlatego, że skojarzyły mi się z osobistymi doświadczeniami i odczuciami. Mankell porusza w powieści takie problemy jak globalizacja i uzależnienie ludzi od zdobyczy techniki, ale krytykuje też bardziej lokalnie. Zwraca uwagę na znieczulicę wśród młodych Szwedów, nietolerancję dla imigrantów, nieporadność niektórych instytucji państwowych, walkę o stołki, wysokie bezrobocie i takież podatki (ha! A wydawałoby się, że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona i ludzie są inni).
Na końcu można by się przyczepić, że kilka wątków śledztwa nie zostało wyjaśnionych, ale może w rzeczywistości tak właśnie jest? Może w wielu dochodzeniach pozostają białe plamy, których nie sposób wypełnić i już. Taka dola policjanta.

czwartek, 12 lipca 2012

Sławomir Mrożek „Rysunki”

Wygrzebałam sobie wiele lat temu tę książeczkę z biblioteki dziadków i bez skrupułów przywłaszczyłam. Została wydana w 1982 roku i często ją przeglądam, chociaż wszystkie rysunki znam na pamięć. Tak więc połowa z mocno już pożółkłych kartek lata luzem.
Wbrew pozorom „Rysunki” są do czytania. Do oglądania oczywiście też, ale na około 100 rysunków tylko 5 mogłoby się obejść bez napisów i przekaz byłby czytelny. Grafiki Mrożka naturalnie mają charakter satyryczny i są zabawne, ale jest w nich coś jeszcze. Jakaś głębsza refleksja, może trochę smutku? Mają pewien klimat, który ciężko mi określić, ale jest inny (jak dla mnie głębszy) niż np. u Mleczki czy Sawki. Chciałam zaprezentować tu jakieś dwa moje ulubione rysunki, ale okazało się, że takich znajdzie się ze 40, więc wrzucę tylko kilka związanych z odwiecznie bliską memu sercu problematyką.





środa, 11 lipca 2012

Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”

Z bibliotekami tak już mam, że jak przechodzę obok to muszę wejść. Chyba że akurat w danej filii przetrzymuję jakieś książki od pół roku, to wtedy cicho przemykam obok i szukam w mieście kolejnej, gdzie mam czystą kartę (wiem, to naganne, z drugiej strony miejska biblioteka już ładnie na mnie zarobiła...). Zawsze wchodzę „tylko na chwilę” zobaczyć czy jest konkretna książka i wyjść, albo tylko oddać książkę i wyjść, albo rzucić okiem i wyjść... I nigdy nie wychodzę wcześniej niż po pół godzinie. Bo mi się coś zawsze przypomni, bo znajdę przypadkiem jakiś intrygujący tytuł lub okładkę, bo nie mogę się zdecydować itp. A już najgorzej jak zabłądzę w dział dziecięco - młodzieżowy. Przed rozbiciem namiotu w tym sektorze i całodobowym koczowaniem tam, powstrzymują mnie jedynie spojrzenia: rozbawione pań bibliotekarek i zniesmaczone ludzi wczesnonastoletnich. Nie wiem z czym ci ostatni mają problem, ale ostatnio jakieś dziewczę grzebiące w wampirycznej fantastyce posłało mi nieuzasadnioną pogardę ze swych mrocznych, obmalowanych czarną kredką oczu, gdy z głupawym uśmiechem przeglądałam któregoś „Detektywa Kefirka”. Nic nie poradzę, lubię i już! Mam takie zrywy, że tygodniami czytuję wyłącznie książki dedykowane ludziom w wieku 10-14 lat. Odpręża mnie to, rozwija wyobraźnię, pozwala uciec do przeszłości (która dopiero teraz wydaje się taka beztroska). Poza tym, jak książka dobra, to przecież nieważne czy pisana była dla dzieci czy dla dorosłych.

Na „Tajemnicę człowieka z blizną” natknęłam się przypadkiem, bo mi się okładka pomyliła z czymś innym. Najpierw czytałam z życzliwym zainteresowaniem, potem z rosnącą ciekawością, a wreszcie niemal z szaleństwem w oku. Przy obiedzie ledwo trafiałam łyżką do buzi (a ja przecież nigdy nie czytam przy jedzeniu!) i z trudem powstrzymywałam się przed opuszczaniem co drugiej linijki, a nawet (o zgrozo!) przed zajrzeniem na ostatnią stronę. Autentycznie wciągnęło mnie i z zapałem snułam domysły co do tajemniczej tytułowej blizny. Muszę pochwalić autora za pomysł na fabułę, jej konstrukcję i sprytne, niby od niechcenia, przekazywanie młodym czytelnikom wiedzy o czasach słusznie minionych.
Na początku 12-letni Jasiek (a wraz z nim czytelnik) dostaje zagadkę: skąd się wzięła pokaźna blizna na twarzy ojca, czemu ją ukrywał od kilkunastu lat i nie chce o niej mówić? Trochę tajemniczo, trochę złowrogo i podejrzanie... Chłopiec musi przeprowadzić śledztwo w tej sprawie sam, bo najwyraźniej cała rodzina nabrała wody w usta, co tylko podsyca jego (i naszą) wyobraźnię. Wpada na różne tropy, tworzy różne wersje wydarzeń i po kolei je sprawdza. I właśnie przez te, opisane przystępnie i zabawnie, ustalenia Jaśka młody czytelnik zostaje uświadomiony w kwestii zakupów na kartki albo funkcji ZOMO. Oczywiście im dalej w las, tym bardziej napięcie rośnie, bo odpadają kolejne wersje wydarzeń, a my już zjedliśmy wszystkie paznokcie i dalej guzik wiemy. Co gorsza, kiedy w końcu zagadka zostaje wyjaśniona, autor złośliwie podrzuca nam kolejną i tu... książka się kończy. A niech to!

środa, 4 lipca 2012

Joanna Chmielewska „Zbieg okoliczności”

Fani Joanny Chmielewskiej wiedzą, że pisze ona różnie. Niektórzy twierdzą nawet, że nierówno i dzielą jej twórczość na „starą” i „nową” Chmielewską, przy czym sporo czytelników bardziej ceni sobie wcześniejszą twórczość pani Joanny. I ja z grubsza to zdanie podzielam. Jak wynika z moich obliczeń, do tej pory przeczytałam jedynie 27 z około 65 jej książek, więc znawcą się mienić nie mogę, ale swoje odczucia mam. Autorka bardzo często główną bohaterką powieści czyni niejaką Joannę Chmielewską - obdarza ją swoimi cechami, stanem cywilnym, ilością dzieci, zamiłowaniami oraz zawodem. Z czasem postać ta występuje w coraz starszym wydaniu, jest więc coraz mniej ruchliwa, odważna, zadziorna i dociekliwa. Wydaje mi się nawet, że bywa jakaś taka rozmemłana w swym - dotąd uroczym - roztrzepaniu. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że owa Joanna rzadziej bierze bezpośredni udział w szalonych aferach - więcej siedzi w domu i rozmyśla oraz rozmawia ze znajomymi nad kolejnym piwkiem. Nie to, żebym narzekała, bo czytać to się da, ale już z nieco mniejszą przyjemnością.
Trzeba jednak przyznać, że Chmielewska jest fenomenem. Po pierwsze, odkryła i niepodzielnie zajęła pewną niszę w polskiej literaturze. Stworzyła swój własny, niepowtarzalny i oryginalny nie tylko styl narracji, ale i w zasadzie cały gatunek literacki. Odtąd każdy, kto będzie próbował napisać kryminał komediowy, choćby na rzęsach stanął, będzie porównywany do Chmielewskiej, a jakość jego dzieła będzie weryfikowana na podstawie norm przez nią ustalonych. Jest też Chmielewska nad wyraz płodna: średnio wydaje jakieś 1,5 książki rocznie i to już od 48 lat, a ma na swym koncie także słuchowiska radiowe. Według szacunków chmielewskich ekspertów, stworzyła paręset nietuzinkowych postaci i uśmierciła około dwustu osób. Stworzyła też kilkadziesiąt związków frazeologicznych, maksym i powiedzonek.
Dodam też, że powieści Chmielewskiej dobrze się czyta po lekturze jej autobiografii; widać wówczas jak wiele zdarzeń i postaci z jej prywatnego życia ją inspiruje i jak potrafi je twórczo wykorzystać.

„Zbieg okoliczności” to Chmielewska w swej typowej odsłonie i formie. Nie jest to może takie cudo jak „Lesio” czy „Lądowanie w Garwolinie”, ale jest to przedstawiciel wielu typowych cech i wątków występujących w twórczości Joanny Chmielewskiej. Zawiła, szalona i absurdalna fabuła? Jest. Bohaterka Joanna Chmielewska (zawód architekt)? Obecna (nawet podwójnie). Zdania wielokrotnie złożone i kwiecisty język tryskający wyolbrzymieniami? Jak zwykle występuje. Zabawne sytuacje, dialogi i nieporozumienia - także. Mamy też: Danię, Alicję, wyścigi konne, dwa trupy, szuję o nazwisku Dominik, ukochanego Janusza - byłego policjanta i parę innych motywów, które od czasu do czasu przewijają się w powieściach Chmielewskiej. Co do funkcjonariuszy policji, to w „Zbiegu okoliczności” jest ich od cholery: doliczyłam się dwóch podporuczników, dwóch kapitanów, trzech sierżantów, jednego porucznika i majora. I to z tych częściej występujących, bo mamy tam też kilku pobocznych pracowników policji. Czasem panowie wymieniani są tylko ze stopnia, czasem tylko z nazwiska i w połowie już całkiem mi się poplątały szarże, nazwiska, wydziały i kto jest kto.
Jest też w „Zbiegu okoliczności” typowy schemat intrygi kryminalnej, który u Chmielewskiej polega na szukaniu wiatru w polu. Autorka raczej nie daje czytelnikowi pola do popisu np. poprzez przedstawienie na początku grupki podejrzanych, z których każdy miał motyw i sposobność, a fabuła pozwala ich po kolei eliminować. Czytelnik u Chmielewskiej w zasadzie nie ma jak zgadywać i dedukować, bo sprawcą jest ktoś z zewnątrz, nieznany i często jego motywy oraz działania są nie do przewidzenia. Przynajmniej ja mam takie wrażenie. Tak więc czytając jej powieści nawet nie staram się zapamiętać, kto tam komu zajechał drogę i jakim samochodem i czy facet w białej kurtce to ten z krzaczastymi brwiami czy mały i pękaty. Bardziej niż intryga kryminalna, chronologia i logika ciągu zdarzeń wciągają mnie pojedyncze akcje, dialogi, postaci, które są tak barwne, zabawne i liczne, że w połowie książki i tak wszystko mi się miesza. W rezultacie niewiele jest książek Chmielewskiej, których fabułę pamiętam w miarę szczegółowo dłużej niż kilka dni po skończeniu lektury. Wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, mogę czytać jej powieści wielokrotnie i za każdym mam wrażenie, że czytam po raz pierwszy. I tak samo głośno rechoczę.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Bez przykładania szklanki...


Sąsiedzi z dołu mają sporo dzieci. Do tej pory dokładnie nie wiem czy pięcioro, sześcioro czy siedmioro, bo nigdy nie widziałam wszystkich naraz, są bardzo do siebie podobne i- wypuszczone z domu- szybko się rozpierzchają po okolicy. Mimo ponadprzeciętnej ilości dziatwy, jest tam na dole wyjątkowo cicho i mogłabym przypuszczać, że towarzystwo jest wzorowo grzeczne i spokojne, gdyby nie dialog, który regularnie wydobywa się spod mojej podłogi:
- Karolina!... Karolina!!!...
- KAAROOLIINAA!!!! 
- No co???!!!
- Cicho bądź!!!
- TO NIE JA!!!!
- A kto???!!! 
- Wiktoria!!!
- KTO???!!! 
- WIKTORIA!!!!
- Wiktoria!... Wiktoria!!!...
- WIIKTOORIAA!!!! 
- Co???!!! 
- CICHO BĄDŹ!!!!

Louisa May Alcott „Małe kobietki” (ilustracje Jame's Prunier, komentarze Adrien Lherm)

Dawno, dawno temu, gdy byłam mocno niepełnoletnim dziewczęciem, mój dziadek miał zwyczaj, przy okazji spacerów ze mną, ni stąd ni zowąd wstępować do księgarni i prosić sprzedawcę żeby znalazł jakąś książkę „dla tej młodej damy”. Sprzedawcy z reguły rzucali mi krótkie spojrzenie, o nic nie pytali, szli w regały i wracali z jedną książką. Nie z kilkoma do wyboru, które mi prezentowano w oczekiwaniu, że wybiorę sobie coś pod mój gust. Wracali z jedną książką, wręczali ją dziadkowi, dziadek płacił i wręczał mi. Trochę mnie dziwiło, że przy zakupie tych lektur, nikogo nie interesowało moje zdanie, ale przynajmniej teraz patrząc na moją kolekcję książek „dziadkowych” widzę przekrój gustów literackich księgarzy. Albo ich wyobrażeń na temat gustu dziewczynek. Żaden nie trafił w sedno, szczerze mówiąc. Były to głównie książki o dorastających pannach z dobrego domu żyjących dużo wcześniej niż ja. Zdarzały się też, zbyt poważne wtedy dla mnie, powieści obyczajowe o nastoletniej młodzieży i zupełnie „niedziewczyńska” fantastyka. Czemuż ach, czemuż nikt wówczas nie wpadł na „Porwanie Baltazara Gąbki” czy „Niesamowity dwór”? Sama musiałam sobie wygrzebać te pożółkłe i brudnawe pozycje z imponującej biblioteczki w domu dziadków (sądząc po roku wydania, kupowali je dla mojej 12-letniej wówczas mamy).
Tymczasem moje „dziadkowe” książki okazywały się co do jednej nietrafione... przy pierwszym podejściu. Przy drugim, zwykle jakiś rok czy dwa lata później, odkrywałam ich nową jakość i nawet jeśli nie były szalenie porywające, czytało się je dobrze i doceniałem ich różnorodność. Tak też było z „Małymi kobietkami”.

Czytanie powieści dla młodzieży, w której rzeczona młodzież nie tylko nie używa wulgaryzmów, ale w ogóle posługuje się poprawnie formułowanymi, pełnymi zdaniami i ładnym słownictwem, a także za największy grzech młodości uważa umalowanie ust, było dla mnie doświadczeniem ciekawym i nawet oczyszczającym. Wiem, że świat przedstawiony w „Małych kobietkach” może uchodzić za nazbyt wyidealizowany i naiwny (chyba nawet dla współczesnych mu czytelników), ale co tam! Taki właśnie miał być! Louisa M. Alcott chciała stworzyć świat w pewnym sensie idealny, ku pokrzepieniu i pouczeniu młodych duszyczek. Czasem uśmiechałam się pod nieistniejącym wąsem, kiedy bohaterki składały samokrytykę zupełnie serio zarzucając sobie egoizm (np. z powodu zaoszczędzonego na drobne przyjemności dolara czy niedostatecznego zapału do pracy) i świadome swych słabości, uroczyście przyrzekały jeszcze pilniejsze dążenie do skorygowania ułomnego charakteru. Kiwałam też głową nad, brzmiącymi jak złote myśl z księgi cytatów, wypowiedziami matki pointującymi dany rozdział. No cóż, literatura z morałem rządzi się swoimi prawami, a w końcu trzeba „Małym kobietkom” przyznać, że swego czasu cieszyły się ogromną popularnością wśród dorastających dziewcząt.
Powieść została napisana w 1868 roku, niedługo po wojnie secesyjnej i panuje w niej staromodny, dobroduszny klimat przeciwstawiony wojnie w tle i walce bohaterek o byt. Śledzimy życie codzienne rodziny pozbawionej chwilowo ojca (służącego na froncie) i borykającej się z różnymi problemami (głównie natury finansowej). Rodzina składa się z mądrej, zaradnej, serdecznej matki i czterech córek, z których każda prezentuje inna postawę i typ osobowości oraz przechodzi pewien etap i przemianę w swym nastoletnim życiu, a my towarzyszymy im w mniej lub bardziej niecodziennych wydarzeniach.
Z początku mnie nie wciągnęło, ale za drugim razem wsiąkłam chętnie i z przyjemnością w ten staroświecki świat, wypełniony skromnymi sukienkami z popeliny lub muślinu, kwiatami w wazonie, robótkami ręcznymi wieczorową porą przy kominku, balami, konwenansami, służącymi i przygrywaniem na fortepianie do wspólnego poobiedniego śpiewania. Choć przyznaję, czytałam trochę na raty, z tygodniowymi przerwami czasem.
Lektura, prócz właściwości umoralniających, miała dla mnie niewątpliwie zalety poznawcze. Obserwujemy w powieści obyczaje i społeczeństwo amerykańskie sprzed 150 lat i dowiadujemy się mnóstwa rzeczy. Głównie dzięki bardzo ciekawemu wydaniu (Świat Książki) zaopatrzonemu w liczne komentarze, ciekawostki i wyjaśnienia dla współczesnych czytelników w postaci starych rycin, zdjęć, fragmentów gazet itp. Dzięki tym zapiskom na marginesie dowiadywałam się jakie były wówczas trendy w modzie, reklamy, zdobycze techniki, jakie desery jadano, jak wyglądał typowy wystrój wnętrz domów itd. Zamieszczane były tam też wiadomości historyczne i krótkie noty biograficzne. Właściwie te poboczne notatki stanowią drugą lekturę i sprawiają, że powieść czyta się dłużej i z większą uwagą, czując bardziej namacalnie atmosferę tamtych czasów. „Małe kobietki” to powieść napisana językiem sprawnym i przyjemnym w odbiorze a także - mimo moralizatorstwa - zabawnym. Właściwie, im byłam starsza tym lżej mi się książkę czytało.

A GDY GŁĘBIEJ POGRZEBAĆ...
W niektórych powieściach można dopatrzyć się drugiego dna czyli elementów autobiograficznych i w przypadku „Małych kobietek” niewątpliwie mamy z nimi do czynienia. Po pierwsze, siostry March to alter ego autorki i jej trzech sióstr. Najstarsza siostra Anna Bronson została opisana jako Meg, trzecia z kolei Elizabeth Sewall to książkowa Beth, najmłodsza Abigail May (nazywana May) to Amy, zaś odzwierciedleniem samej Louisy May jest Jo. Kolejnym podobieństwem jest fakt, że rodzina Alcottów w rzeczywistości także borykała się z problemami finansowymi i panny Alcott musiały pracować na utrzymanie domu.
„Małe kobietki” spełniają wobec swej autorki rolę terapeutyczną przedstawiając rodzinę Alcottów podobną, ale jednak lepszą, z pewnymi kosmetycznymi poprawkami - taką jaką Louisa May wolałaby mieć. Autorka dodała „swojej” bohaterce kilka cech i zdarzeń w życiu, które w rzeczywistości nie zaistniały, nad czym zresztą ubolewała. W rzeczywistości też matka autorki była tak zapracowaną i obciążoną odpowiedzialnością za rodzinę kobietą, że nie miała już czasu ani siły na anielską cierpliwość i codzienne długie rozmowy z córkami wieczorami przy kominku.
Co do ojca autorki - z niego to był niezły oryginał! Amos Bronson Alcott był wiecznie bujającym w obłokach ekscentrykiem (i egocentrykiem), który nie poczuwał się do zapewnienia rodzinie materialnego bytu. Ograniczał się do tłamszenia charakterów córek (głównie niepokornej Louisy) i metodach wychowawczych opartych na manipulacji. Był powieściopisarzem, poetą, pedagogiem, wegetarianinem i utopistą, który pokusił się nawet o stworzenie własnego raju na ziemi. Założył on w 1843 roku wioskę o uroczej (i jakże oryginalnej) nazwie Fruitlands, która miała dać świadectwo zepsutemu światu swoją samowystarczalnością i funkcjonowaniem w zgodzie ze szlachetnymi zasadami. Społeczność tej rajskiej krainy liczyła sobie w porywach 14 osób i nie żywiła się żadnymi produktami pochodzenia zwierzęcego, nie stosowała używek, sztucznie podgrzanej wody ani światła. W praktyce oznaczało to picie wyłącznie wody (herbata i kawa to używki, zresztą i tak nie wolno było zagotować wody do ich przyrządzenia), jedzenie głównie owoców i wybranych warzyw (marchew, buraki i ziemniaki były zakazane jako nieczyste, bo rosnące w ziemi i dążące ku dołowi). Ubranie i obuwie mogło być jedynie płócienne (wszak wełna pochodziła od zwierzęcia, a bawełna była pozyskiwana niewolniczą pracą). Mieszkańcy Fruitlands nie mieli majątku osobistego i nie mogli handlować ani korzystać z pracy najemnej lub wykonywanej przez zwierzęta. Ostatecznie projekt upadł po siedmiu miesiącach, gdyż życie w zgodzie z zasadami pana Alcotta okazało się w praktyce niewykonalne, zwłaszcza zimą.
Ojciec autorki był więc w jej rodzinnym domu kimś albo nieobecnym (przynajmniej duchem) albo wręcz uciążliwym, toteż Louisa w „Małych kobietkach” umieściła go poza akcją powieści. Ojciec panien March jest gdzieś daleko na froncie - walczy o swoje ideały, nie uczestniczy w codziennym życiu rodziny i nie mąci w skromnym, ale bezpiecznym świecie małych kobietek i ich matki. To matka jest w powieści filarem i oparciem dla dzieci, to ona tworzy dom i go utrzymuje.
Jest w „Małych kobietkach” też pewien bardzo osobisty wątek dotyczący romantycznego uczucia Louisy do pewnego młodego Polaka. Władysław Wiśniewski (Laddie), uwieczniony został w książce jako Laurie, w którym podkochiwały się wszystkie czytelniczki (tak, ja też!). Otóż wiosną 1865 roku Louisa, pracując jako opiekunka chorowitej Amerykanki, znalazła się w szwajcarskim uzdrowisku. Tam poznała 21-letniego młodzieńca, uczestnika powstania styczniowego, który zauroczył Louisę swoją wrażliwością, talentami artystycznymi, inteligencją no i pewnie urodą. Ku radości Louisy - z wzajemnością. Tyle, że, jak łatwo obliczyć, ona była od niego o 12 lat starsza, co dla panny Alcott stanowiło barierę nie do przeskoczenia. Nie mówiąc już o innych, mniej lub bardziej istotnych, różnicach. Louisa niewątpliwie odżyła i dowartościowała się przez tę znajomość, choć miała ona charakter wyłącznie platoniczny. Długie spacery, rozmowy, wieczory przy fortepianie - to wszystko co łączyło „kochanków”. Panna Alcott pilnowała by nie przekroczyć pewnych granic, a rok później, gdy spędziła z „Laddiem” w Paryżu dwa tygodnie, wyraźnie, choć ze łzami w oczach, zażyczyła sobie by było to ich ostatnie spotkanie. W tym czasie w Paryżu studiowała malarstwo najmłodsza siostra autorki „Małych kobietek” i w głowie Louisy zrodził się plan by zeswatać tych dwoje (cóż, w końcu May była od „Laddiego” tylko 4 lata starsza...). Niestety, chemii nie było i plan spalił na panewce. Jak na ironię, 12 lat później May w wieku 38. lat poślubiła aż o 15 lat młodszego Szwajcara (no i co, Louiso, trzeba było się tak przejmować co ludzie powiedzą?). Louisa jednak dopięła swego w powieści, gdzie Laurie, mimo pokrewieństwa dusz z Jo, żeni się z najmłodszą Amy. O tym, że „związek” z młodym Polakiem był czymś istotnym dla Louisy świadczyć może fakt, iż przed śmiercią usunęła ze swoich pamiętników ten wątek swojego życia.
Louisa May Alcott była wegetarianką, feministką, abolicjonistką. Choć nie miała męża ani dzieci, wychowywała, po śmierci May w 1879, siostrzenicę Lulu (małą Louisę May). Miewała też chwile słabości i zwątpienia. W wieku 25 lat rozważała ponoć samobójstwo. gdy nie mogł znaleźć pracy, krótko potem zmarła jej siostra Elizabeth, a następnie Anna wyszła za mąż, opuszczając dom rodzinny. Louisa całe życie rywalizowała z ojcem, którego uważała w pewnym sensie za swego ciemiężcę, niepozwalającego jej być sobą i tłamszącego jej charakter. W odwecie przejęła „męskie” obowiązki w domu i utrzymywała rodzinę Alcottów z pisania, pokazując ojcu kto tu naprawdę nosi spodnie. Przez ostatnie lata życia borykała się z problemami zdrowotnymi i zmarła prawdopodobnie na toczeń, dwa dni po Amosie Bronsonie.

niedziela, 17 czerwca 2012

Boris Akunin „Pelagia i czarny mnich”, "Pelagia i czerwony kogut"

Jak już wspomniałam, Pelagia i jej buldogi rozpaliła moje żądze do krótkiej, lecz jakże klimatycznej serii pt. kryminał prowincjonalny. Kłusem poleciałam po dwa kolejne, a zarazem ostatnie tomy o przygodach nietypowej mniszki i z przyjemnością przeniosłam się 100 lat z okładem wstecz na rosyjską prowincję.

„Pelagia i czarny mnich” zaczyna się od sceny kończącej poprzedni tom, tak więc mniszka płynnie wpada z jednej afery w drugą. Co prawda jej zwierzchnik wzbrania się jak może przed wysłaniem Pelagii na kolejną misję, którą obarcza najpierw trzech zaufanych, cnotami obdarzonych mężczyzn: prześmiewcę, śmiałka i mądralę. Ale panowie polegną w boju, więc Pelagia i tak będzie musiała zakasać habit i po nich posprzątać. Wiadomo: gdzie diabeł nie może...
Narracja jest oczywiście niespieszna i leniwa, więc można się pławić w historii i delektować nią do woli. Nie powiem, żeby pierwsza część książki (ta bez Pelagii) mi się dłużyła, ale jednak z utęsknieniem czekałam na wkroczenie do akcji głównej bohaterki. Ta w „czarnym mnichu” zdecydowanie częściej zmienia tożsamość niż w pierwszym tomie (występuje nawet jako młody chłopak), odważnie przeprowadza rozpoznanie terenu, brawurowo walczy z tajemniczym i niezidentyfikowanym wrogiem, ze dwa razy omal nie traci życia i w ogóle Bond się może przy niej schować z tymi swoimi śmiesznymi gadżetami. Sprytnej mniszce towarzyszy galeria postaci nader oryginalnych, barwnych i niejednoznacznych, z którymi czasem ciężko dojść do ładu (kto jest kto i czy aby na pewno zdrowy psychicznie). Bardzo obrazowo, plastycznie zarysowane tło akcji dodaje smaku i świetnie współtworzy klimat. Powieść tradycyjnie trzyma w napięciu do samego, nietuzinkowego końca. Dogrzebiemy się w niej nawet do małego akcentu polskiego, a jest nim pewna Marysia, o której w kółko mamrocze pod nosem pewien pacjent szpitala psychiatrycznego. O co chodzi? Sprawdźcie sami.

„Pelagii i czerwonemu kogutowi” zarzuca się zbytni mistycyzm oraz wielowątkowość i multum postaci, za którymi trudno nadążyć. Czy ja wiem? Owszem, powieść jest wyraźnie odmienna od dwóch poprzednich zarówno przez styl jak i poruszaną tematykę. Przede wszystkim narracja przyspiesza, a miejsca akcji są różnorodne i bardzo od siebie odległe. Co do ilości wątków i postaci to nie zgłaszam zastrzeżeń. Przestraszyły mnie trochę opinie czytelników mówiące, że przez nawał jednego i drugiego powieść robi się chaotyczna i trudna do ogarnięcia, do tego stopnia, że zasiadłam do lektury z długopisem i kajetem. Jednak artykuły papiernicze okazały się zbędne, jakoś nie zgubiłam się w gąszczu wydarzeń, a i bohaterowie mi się nie mylili. Wręcz przeciwnie, każdy z nich miał rolę w powieści, nie pojawiał się i nie znikał ot tak nagle bez sensu i powodu. W trzeciej części kryminału prowincjonalnego na prowadzenie wybija się postać Matwieja Berdyczowskiego i okazuje się być bohaterem równie ciekawym jak Pelagia, za którego równie mocno trzymałam kciuki. Zresztą to on, a nie Pelagia, rozwiązuje zagadkę - mniszka podąża w innym kierunku. Jeśli chodzi o dywagacje, refleksje i polemikę o charakterze religijnym, to... cóż. Jedni marudzą, że za dużo tego, że psuje to klimat powieści kryminalnej, że naciągane, bez sensu i odbiega od ich oczekiwań co do „kryminału prowincjonalnego”. Drudzy gromią tych pierwszych za to, że płytcy są, boją się polemiki religijnej i głębszej filozofii, a tak w ogóle to Akunin przecież wpisuje się tą książką w pewne tradycje literatury rosyjskiej (tu przywołują klasykę wśród klasyk - „Mistrza i Małgorzatę”). Hmmm... Po przemyśleniu sprawy, dochodzę do wniosku, że jedni i drudzy mają trochę racji. Ja też oczekiwałam klimatu jak w poprzednich dwóch książkach serii, bo mi się podobał taki jaki był i dla niego właśnie „Pelagię...” czytałam. Może rzeczywiście mistycyzm nie zawsze pasuje do klimatów kryminalnych. Zbytnio tu „miesza” i sprawia, że z „Czerwonego koguta” robi się ni pies ni wydra, bo czytelnik skacze od brawurowych, grozą zalatujących wątków kryminalnych do głębokich rozważań filozoficzno-religijnych i z powrotem. Z drugiej jednak strony, wątek mistyczny przedstawia ciekawy punkt widzenia i trochę do rozmyślań zmusza. Wnioski, do jakich te rozmyślania prowadzą nie są za wesołe, ale chyba prawdopodobne. Ludzie od 2000 lat nie zmienili się nic a nic i gdyby Jezus pojawił się wśród nich dziś, zostałby niechybnie potraktowany jaki za pierwszym razem. Ciekawe też ile na świecie jest osób, które byłyby gotowe zabić za swoje przekonania co ich Zbawiciel miał na myśli, czego chce, a co by potępił. A tymczasem może sam zainteresowany na ich widok tylko by się popukał w czoło i uciekł od swych wyznawców gdzie pieprz rośnie?
„Pelagia i czerwony kogut” różni się też od swoich poprzedniczek zdecydowanie bardziej mrocznym i brudnym klimatem, wspomaganym wydajnie przez liczne opisy wszelkich ludzkich podłości oraz wariantów zboczeń seksualnych (czasem tylko groteskowych a czasem makabrycznych). Szczególnie zasmucające było dla mnie poczucie, że coś (nie tylko seria) się kończy, że rozpada się pewien swojski, bezpieczny porządek nadwołżańskiego świata. Wraz z nim odchodzi i rozbija się grupka trójki przyjaciół (Mitrofaniusz, Pelagia, Berdyczowski) pokonana przez niegodziwości wielkiego świata.
Zupełnie niespodziewany był dla mnie (i jakby nie na miejscu?) wątek romansowy. Akunin zarzucił Pelagię aż trzema wielbicielami (!), a ona wybrała tego czwartego, który chyba nie ma zbytniej ochoty na jej towarzystwo.
Znów obecny jest wątek polski w powieści, ale niestety chlubny to on nie jest (prawdę mówiąc, ręce opadają). No nic, trudno.
Podsumowując: „Pelagia i czerwony kogut” jest inna, ale nie gorsza niż jej poprzedniczki. Zabrakło mi trochę klimatu z poprzednich części, ale polecam tę trylogię.

środa, 13 czerwca 2012

Roald Dahl „Czarownice”

Kiedy w wieku jedenastu lat czytałam „Matyldę” Roalda Dahla byłam nieźle zdezorientowana! No jakże to tak? Rodzice nie kochają rodzonej córki za to, że lubi czytać książki? I mogą własne dziecko oddać jak psa jakiejś obcej osobie? Na zawsze?! A dyrektorka szkoły może publicznie, bez obaw przed konsekwencjami, wywijać uczennicą w powietrzu trzymając ją za warkoczyk lub więzić w ciasnej szafie naszpikowanej gwoździami?! Co ten pan pisze? Przecież to nie jest książka dla dzieci! Maaamooo, on kłamie!
Wtedy jeszcze nie znałam specyfiki twórczości Roalda Dahla i nie wiedziałam, że w jego świecie próżno oczekiwać tego tradycyjnego ładu, zasad moralnych i obrazu świata jaki roztaczają zwykle rodzice przed dziećmi. Świat w książkach (bajkach?) Dahla jest dziwny, absurdalny i groźny. Głównymi bohaterami są dzieci, które muszą sobie w tym świecie radzić. Zwykle są one około 10-letnie, pochodzą z niepełnych rodzin lub są całkiem pozbawione ich wsparcia. Dorośli, natomiast, to stworzenia obojętne, a nieraz groźne i okrutne (poza nielicznymi wyjątkami). Można powiedzieć, że Dahl odebrał mi sporą część dziecięcej naiwności i niewinności i... strasznie mi się to podobało!
„Czarownice” są właśnie typowym przykładem charakterystycznego dahlowego pisarstwa. Jest to lektura dla dzieci, które lubią się bać. A że wszystkie dzieci uwielbiają się bać, jest to niewątpliwie coś dla nich. Dla dorosłych też, czemu nie. Odnajdziemy tu klimat tajemniczości, nawet grozy oraz ekscentrycznych bohaterów. Wszystko to przyprawione drastycznymi scenami (tzn. dla mnie były drastyczne, ale współczesnych 10-latków mogą nie satysfakcjonować) i niepokojącymi aluzjami. Autor trzyma młodocianych czytelników niezmiennie w napięciu, intryguje i zaskakuje swoją demoniczną pomysłowością. Na koniec serwuje nam, równie szokujący jak cała powieść, happy end i zostawia nas z dylematem: „To dobrze czy źle? Cieszyć się czy nie? Niby fajnie, ale przecież...”.
Książki dla dzieci ewoluują, a autorzy coraz częściej za punkt honoru stawiają sobie jak najdalsze odejście od konwencji baśni, w której jest dobro, zło i morał, za to stawiają na tematy „niedziecięce”. Mam wrażenie, że głównie chodzi im o zaintrygowanie czy zszokowanie rodziców, a może nawet pewien szantaż emocjonalny (Jak to? Nie kupisz dziecku „Małej książki o kupie/ śmierci/ miesiączce”? Nowocześni rodzice na zachodzie kupują. Chcesz go na głupka wychować? A może sam się wstydzisz o tym rozmawiać?). Ja nie wiem, czy wszystkie z tych nowatorskich lektur dziecięcych są istotnie wartościowe (i czy czterolatek musi koniecznie wiedzieć, że jak ukochana babcia umarła to zgnije pod ziemią i zjedzą ją robaki). A czytając Dahla widzę i czuje, że on pisze naprawdę dla dzieci i wyłącznie z myślą o nich.

wtorek, 12 czerwca 2012

Yrsa Sigurdardóttir "Lód w żyłach"

Do podgatunku zwanego kryminałem skandynawskim dłuższy czas nie ciągnęło mnie ze zwykłej przekory. A bo to pełno bestsellerów i ekranizacji wykwitło w tym temacie ostatnio, a ja się w takich wypadkach podejrzliwa robię (nie wiedzieć czemu). W odległych czasach, kiedy słyszałam „literatura skandynawska” to przed oczyma pojawiały mi się tanie a' la harleqinowe wydania 50- tomowych sag „ludzi lodu” czy innych „Siguurunów, synów Svaanlauga ze śnieżnej krainy” pełnych krzepkich dziewoi, rosłych blond wojowników, nieskomplikowanych dylematów i gorących romansów. A teraz przyszła moda na skandynawski kryminał i nie wiadomo co to i czy warto. No, ale pomyślałam, że nie będę się ograniczać i kierować stereotypami. Zwłaszcza, że mama od dłuższego czasu zaczytuje się w Henningu Mankellu (i podkochuje w Wallanderze) i co rusz w jakiejś księgarni czy bibliotece podsłuchuję entuzjastyczne rozmowy, że ci Skandynawowie to potrafią pisać, że klimat, że świetnie zakreślone tło społeczne, że to, że tamto... No i właśnie ostatnio udałam się do biblioteki osiedlowej szukając jakiegoś „wallandera”, którego mama jeszcze nie czytała i za którego ja bym się mogła zabrać. Bibliotekarka widząc moje, zmarszczone w intelektualnym wysiłku czoło („Brałam już tę „Zaporę” czy nie?”) pośpieszyła mi z pomocą wręczając „Lód w żyłach” z gorliwym zapewnieniem, że świetna książka, że autorka nie z tych najpopularniejszych, ale pisze lepiej niż niejeden skandynawski pisarz i och i ach! No to wzięłam, a co! „Zaporę” też - na wszelki wypadek („chyba nie brałam...”). Napaliłam się na ten „Lód...” (ha! suchar...) i przeczytałam sobie jeszcze ze dwie recenzje na blogach książkowych. Były pozytywne i zwracały uwagę na szczególny klimat powieści. No to siup! Zaczęłam czytać bardzo późnym wieczorem i rzeczywiście przepowiednie się spełniły, były ciarki. Klimat jak z dobrego thrillera, może nawet na pograniczu horroru, ale w dobrym guście.
Co my tam mamy? Ano, opuszczoną bazę badawczą w wyjątkowo pustym rejonie Grenlandii, odciętą od wszelkich cywilizacyjnych usług i trudno dostępną. Telefon padł, internet padł, ogrzewanie prawie padło, z jedzeniem krucho, samochody zepsute... Zresztą, i tak na nic by się nie przydały, bo przy takiej pogodzie tylko skuter daje szansę na dotarcie gdziekolwiek zanim człek zdąży umrzeć z zimna. Ale skuter też zepsuty. A helikoptery nie dolecą przy takiej pogodzie (jakby kto pytał). Pogoda panuje taka, że przejście kilkunastu metrów z budynku do budynku może skończyć się tragicznie. Do tego najbliższa osada ludzka jest wiecznie tonąca we mgle, opustoszała i położona ho, ho albo i dalej, a mieszkańcy (są, a jakoby nikogo nie było) dziwni, nieprzyjaźni i uważają teren stacji za przeklęty. W tej oto scenerii COŚ się wydarzyło. Nie wiadomo co. Ma to ustalić 6- osobowa grupa (w składzie: prawniczka, dyrektor banku, lekarz, ratownik, informatyk i była pracownica stacji badawczej) wysłana przez islandzki bank chcący uniknąć wypłaty ubezpieczenia (takie tam formalności, nieistotne dla fabuły w zasadzie). Ogromnym atutem książki jest to, że czytelnik (tj. ja) trzęsie portkami ze strachu i spać po nocach nie może chociaż trupa ani dudu. Kałuż krwi, luzem latających wnętrzności tudzież psychopatycznego mordercy szalejącego w zamieci śnieżnej z siekierą także brak. Są tylko niejasne przesłanki, że trójce zaginionych pracowników stała się krzywda z przyczyn nie do końca naturalnych. A to jakiś tajemniczy amatorski creepy filmik (ale to pewnie wygłupy), a to ślady jakby krwawe (ale najpewniej nie, a jak już to od foki pochodzące), a to jakieś szczątki ludzkie (ale chyba dawno zmarłej śmiercią naturalną osoby, pochowanej jak Pan Bóg przykazał). Za to klimat! Ciemno, zimno, pusto, bezwzględna i nieprzyjazna przyroda, legendy mieszające się z historią, poczucie, że policja nie pomoże, szpitala nie ma. Jesteśmy tylko my i domysły. I tak przez 2/3 książki.
I nagle - sru! Napięcie spada do zera w ułamku sekundy. Zjawia się jednak policja, wszystkim sprawnie się zajmuje, bohaterowie lądują w ciepłym hoteliku w cywilizowanym miasteczku. Jest bezpiecznie, swojsko, sympatycznie. Okazuje się, że mieszkańcy wioski, którzy tak jak i główna bohaterka, słabo znają język duński, a do tego są nieufni i małomówni nagle konwersują dużo i chętnie, używając zdań podrzędnie złożonych, naszpikowanych słowami, którym daleko do li i jedynie zakresu podstawowego. Oczywiście bohaterka też nagle robi się biegła w duńskim i niemal zaprzyjaźnia się z rozmówcami. W finale okazuje się, że ci prości, uzależnieni od alkoholu tubylcy o prymitywnych dążeniach (jak pierwotnie nam wmawiano) to całkiem ambitne, głęboko odczuwające i analizujące swe zachowanie osoby, które raz-dwa radzą sobie z trwającym od lat nałogiem, podejmą pracę, idą na uniwersytet itd. Ja tam im nie żałuję, ale zdarzenia i postaci robią się mało prawdopodobne i nawet nieco infantylne. Można by się jeszcze ewentualnie czepiać stylu miejscami pozbawionego lekkości literackiej. To, że język jest prosty, bez zbędnych upiększeń to nie jest wada, ale cecha, która pomaga budować specyficzny klimat. Jednak bywały takie fragmenty (niedługie i nieczęste) gdzie miałam wrażenie, że autorka chce już przejść do następnej sceny lub przekazać jakiś fakt, ale nie ma na to pomysłu, więc robi to szybko i niechlujnie (zbyt dużo powtórzeń, monotonia).
I na tym wady się kończą, bo „Lód w żyłach” to raczej rzecz warta uwagi. Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest ciekawe i nie wypływa zbyt wcześnie. Nie jest też ono zbyt fantazyjne i całkiem niemożliwe do samodzielnego wykrycia przez czytelnika. Co prawda w kwestii „tajemniczej choroby” pozostaje niedomówienie, ale chyba każdy średnio rozgarnięty czytelnik będzie w stanie wymyślić przynajmniej jedną naukową przyczynę jako powód tej przypadłości. Postaci są zarysowane tak, że każda zyskuje swój indywidualny charakter, można więc jednych polubić, drugich nie - według uznania. Zaletą książki jest też opis tła społecznego, który uświadamia, że choćby nie wiadomo jak bardzo drugi człowiek był nam obcy kulturowo to i tak wszyscy jesteśmy tacy sami. Do tego można się dowiedzieć kilku ciekawostek o Grenlandczykach, ich kulturze, filozofii życia i języku (np. dlaczego nie występują w nim przekleństwa). Podsumowując: miałam duże oczekiwania, które powieść w większości spełniła. Jedyne co mnie zawiodło, to niekonsekwencja jeśli chodzi o klimat i nastrój, ale może to i dobrze, że w pewnym momencie przestało straszyć, bo ileż można się bać?